Название | Władca much |
---|---|
Автор произведения | William Golding |
Жанр | Приключения: прочее |
Серия | |
Издательство | Приключения: прочее |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788382021349 |
– Kto zrobił tę ścieżkę?
Jack zatrzymał się, ocierając pot z twarzy. Ralph stał przy nim, ciężko dysząc.
– Ludzie?
Jack potrząsnął głową.
– Zwierzęta.
Ralph zajrzał w mrok pod drzewami. Las wibrował ledwie dostrzegalnie.
– Naprzód.
Trudność sprawiało nie strome podejście obok występów skalnych, ale przedzieranie się od jednej ścieżki do drugiej przez gęste poszycie. Tutaj korzenie i łodygi pnączy stanowiły taką gmatwaninę, że chłopcy musieli przewlekać się przez nie jak giętkie igły. Za drogowskaz, prócz brunatnej ziemi i przebłysków światła przez listowie, służyło im tylko ukształtowanie zbocza – czy jedno zagłębienie, oplecione sznurami pnączy, jest wyżej położone od drugiego.
W ten sposób brnęli jakoś naprzód.
Unieruchomiony w takich splotach, w jednym z najtrudniejszych odcinków wspinaczki, Ralph zwrócił na towarzyszy błyszczące oczy.
– Ale klawo.
– Fajowo.
– Fajniście.
Trudno powiedzieć, co stanowiło przyczynę ich zachwytu. Wszyscy trzej byli spoceni, brudni, zmęczeni. Pnącza, grube jak ich uda, tworzyły zwartą ścianę, w której widniały tylko czarne otwory tuneli. Ralph krzyknął w jeden z nich na próbę i chwilę nasłuchiwali stłumionych ech.
– To jest prawdziwa wyprawa badawcza – rzekł Jack. – Założę się, że nikt tu jeszcze przed nami nie był.
– Powinniśmy narysować mapę – powiedział Ralph – ale nie mamy papieru.
– Moglibyśmy robić nacięcia na korze – zaproponował Simon – a później wetrzeć w nie coś czarnego.
Znów nastąpiła uroczysta wymiana błyszczących spojrzeń w mroku.
– Ale klawo.
– Fajniście.
Nie było gdzie stanąć na głowie. Tym razem Ralph wyraził nadmiar uczuć, udając, że chce powalić Simona na ziemię; wkrótce powstał kłąb kotłujących się radośnie ciał.
Kiedy kłąb się rozpadł, Ralph podniósł się pierwszy.
– Trzeba iść dalej.
Różowy granit następnej skały był oddalony od pnączy i drzew, mogli więc raźniej posuwać się w górę. Weszli potem w rzadziej rosnący las, tak że widzieli przebłysk rozpościerającego się za nim morza. Wraz z przerzedzeniem się lasu przyszło słońce; wysuszyło pot, którym nasiąkły ich ubrania w mrocznym, wilgotnym upale. W końcu droga na wierzchołek góry zmieniła się we wspinaczkę po różowych skałach, już bez konieczności nurzania się w gąszczach. Chłopcy udali się tą drogą przez wąwozy i piargi pełne ostrych kamieni.
– Patrzcie! Patrzcie!
Strzaskane skały wznosiły wysoko nad wyspę swoje iglice i kominy. Ten, o który oparł się Jack, poruszył się ze zgrzytem, gdy go popchnęli.
– Chodźcie…
Ale nie na wierzchołek góry. Atak na wierzchołek musi poczekać, póki chłopcy się nie uporają z tą nową pokusą. Skała była wielkości niedużego samochodu.
– Heeej, hop!
Rozkołysać w przód i w tył, złapać rytm.
– Heeej, hop!
Wprawić w silniejsze kołysanie, jeszcze, jeszcze, doskoczyć i wypchnąć za punkt równowagi… jeszcze… jeszcze…
– Heej, hop!
Wielka skała ważyła się chwilę na krawędzi, postanowiła już nie wracać, poruszyła się, upadła, przetoczyła, wywinęła kozła i runęła z hukiem w dół, wybijając wielką dziurę w baldachimie lasu. W powietrze wzbiły się echa i ptactwo, uniósł się białoróżowy pył, las w dole zadygotał jak od kroków rozwścieczonego potwora – i wyspa znów zrobiła się cicha.
– Ale klawo!
– Jak bomba!
– Łuuup!
Minęło dobrych kilka minut, zanim zdołali się oderwać od tego sukcesu. Ruszyli jednak dalej.
Droga na wierzchołek góry była stąd już łatwa. Gdy doszli do ostatniej pochyłości, Ralph się zatrzymał.
– Rany!
Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wypełniały ją niebieskie kwiaty jakiejś skalnej rośliny; powódź kwiatów wylewała się z kotlinki, opadała jak wodospad na korony drzew gdzieś w dole. W powietrzu roiło się od motyli, które wzlatywały, trzepocząc skrzydełkami, i osiadały.
Za kotlinką widniał kanciasty wierzchołek góry i wkrótce stanęli na nim.
Odgadli już przedtem, że są na wyspie: wspinając się wśród różowych skał, mając po obu stronach morze i kryształowe bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie, że zewsząd otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzymać się z ostatnim słowem aż do chwili, gdy staną na wierzchołku i ujrzą kolisty horyzont wody. Ralph zwrócił się do towarzyszy:
– Cała nasza!
Trochę przypominała okręt. Z tyłu, za plecami, mieli ostre, trudne zejście ku brzegowi. Po obu stronach były skały, urwiska, wierzchołki drzew i strome zbocza – w przodzie, jakby ku dziobowi, zejście łagodniejsze, porosłe drzewami, prześwitujące tu i ówdzie różowością – dalej pokryta dżunglą płaskość wyspy, ciemnozielona, ale wyprowadzona przy końcu w różowy cypelek. I właśnie tam, gdzie jej kraniec ginął w morzu, była jakby inna wyspa; odosobniona skała, niczym fort, zwrócona ku nim ponad zielonością śmiałym różowym bastionem.
Chłopcy przyjrzeli się uważnie, po czym skierowali wzrok ku morzu. Stali wysoko i było już po południu, toteż miraże nie ograbiały widoku z ostrości.
– To rafa. Rafa koralowa. Widziałem takie na obrazkach.
Rafa, leżąca może o milę od wyspy i równoległa do plaży, którą nazywali w myślach swoją, obejmowała większą część brzegu. Koral znaczył się na wodzie wstęgą białej piany, jakby jakiś olbrzym schylił się na chwilę, aby płynnym pociągnięciem kredy odtworzyć kształt wyspy, ale znudzony, zaprzestał tej zabawy. Woda wewnątrz rafy była niebieska i dostrzegali w niej skały i wodorosty jak w akwarium; na zewnątrz granatowiło się morze. Był przypływ, od rafy biegły długie pasma piany i na chwilę ulegli złudzeniu, że płyną okrętem.
Jack wskazał w dół.
– Tam wylądowaliśmy.
Za uskokami i urwiskami góry widniała szrama w powierzchni lasu – strzaskane pnie i bruzda dochodząca aż do grzywki palm na brzegu morza. Tam też leżała wpuszczona w lagunę granitowa płyta, koło niej zaś malutkie jak mrówki ruchome figurki.
Ralph wytyczył wzrokiem krętą linię od nagiego wierzchołka, na którym stali, poprzez zbocze, żleb, kwiaty, do skały, gdzie zaczynała się bruzda.
– Tędy zejdziemy najszybciej.
Z pałającymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfujący, delektowali się poczuciem władzy. Byli szczęśliwi – byli przyjaciółmi.
– Nie widać żadnych dymów, żadnych łodzi – zauważył roztropnie Ralph. – Później się jeszcze upewnimy, ale sądzę, że jest niezamieszkana.
– Będziemy zdobywali pożywienie! – wykrzykiwał Jack. – Będziemy polowali! Zastawiali