Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław

Читать онлайн.
Название Chłopi, Część pierwsza – Jesień
Автор произведения Reymont Władysław Stanisław
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

a to jak za suką, tak chłopaki za nią ganiają.

      – A bo też urodę ma, to ma; wypasiona kiej jałowica, biała na gębie, a ślepie to ma rychtyk16 jak te lnowe kwiatki… a mocna, że i niejeden chłop jej nie uradzi…

      – A bo to co robi, ino żre a wysypia się, to nie ma urodna być…

      Milczały długą chwilę, bo trzeba było kartofle wysypywać na kupę.

      A potem już z rzadka pogadywały to o tym, to o owym, aż i zamilkły, bo któraś dojrzała, że od wsi rżyskiem bieży Józka Borynianka.

      Jakoż i ta nadbiegała zziajana i już z daleka krzyczała:

      – Hanka, a chodźcie ino do chałupy, bo krowie się cosik stało.

      – Jezus Maria, a której?…

      – A to ci graniastej… a to ci… tchu złapać nie mogę…

      – Loboga, aże mnie zatknęło, myślałam, że mojej… – zawołała z ulgą Anna.

      – Witek ją co dopiero przygnał, bo gajowy ich wypędził z zagajów. Krowa się zlachała, bo taka śpaśna… i zaraz przed oborą upadła… i ani pić nie pije, ani żreć nie żre, ino się tarza, a ryczy, że loboga!

      – Ojca to nie ma?

      – Ni, tatulo jeszcze nie przyjechali. O Jezus, mój Jezus, taka krowa, co na raz dobrze i garniec mleka dawała. A chodźcież rychło.

      – Duchem ci lecę, w to oczymgnienie.

      Jakoż i wyjęła dziecko z płachty, nadziała mu czapeczkę z kutasikami17, okręciła zapaską i poszła żywo, a taka była strwożona wieścią, że nawet nie opuściła wełniaka, zapomniała do cna, aż jej odsłonięte do kolan nogi bieliły się po roli. Józka biegła przodem.

      A kopacze, każdy okrakiem nad swoją redliną, posuwali się z wolna, kopiąc leniwiej, jako że nikt nie pilił i nie poganiał.

      Słońce już się przetaczało na zachód i jakby rozżarzone biegiem szalonym czerwieniło się kołem ogromnym i zsuwało za czarne, wysokie lasy. Mrok gęstniał i pełzał już po polach; sunął bruzdami, czaił się po rowach, wzbierał w gąszczach i z wolna rozlewał się po ziemi, przygaszał, ogarniał i tłumił barwy, że tylko czuby drzew, wieże i dachy kościoła gorzały płomieniami.

      A niektórzy ściągali już z pól do domów.

      Głosy ludzkie, rżenia, porykiwania, turkoty wozów coraz ostrzej brzmiały w cichym, omroczonym powietrzu.

      Sygnaturka na kościele zaczęła dzwonić Anioł Pański spiżowym świegotem, że ludzie przystawali i szept pacierzów, niby szemranie opadających listków, padał w mroki.

      Ze śpiewami a pokrzykami wesołymi spędzano bydło z pastwisk, co ciżbą szło drogami w tumanach kurzawy, że tylko raz wraz wychylały się z niej głowy potężne i rogi krzaczaste.

      Owce pobekiwały tu i owdzie, to gęsi zerwały się z pastwisk i stadami leciały, całe w zorzach zachodu zatopione, że tylko krzyk przenikliwy znaczył je w powietrzu.

      – Ale szkoda, ta graniasta to sielna18 krowa.

      – I… nie na biedaka trafiło.

      – A tak i bydlątka żal, co się zmarnuje.

      – Gospodyni Boryna nie ma, to wszystko leci kiej przez sito.

      – A bo to Hanka nie gospodyni?

      – La siebie… jakby na komornym u ojca siedzą, to juści patrzą, aby ino na swoją stronę coś niecoś urwać, a ojcowego niechta pies pilnuje.

      – A Józka, że to jeszcze skrzat głupi, to i cóż poradzi?

      – Hale, albo to Boryna nie mógłby gront oddać Antkowi, co?

      – A sam pójdzie do nich na wycug, co?… Starzyście, Wawrzku, a do cna jeszcze głupi – zaczęła żywo Jagustynka. – Ho, ho, Boryna jeszcze krzepki, może się ożenić, a głupi by był, żeby dzieciom zapisywał.

      – Hale, krzepki to juści, że jest, ale już ma ze sześćdziesiąt roków.

      – Nie bój się, Wawrzku, każda młódka pójdzie za niego, niechby tylko rzekł.

      – Już dwie żony pochował.

      – Niech se pochowa i trzecią, Panie Boże mu pomóż, a niech dzieciom, póki żyw, nie daje ni staja, ni liszki jednej, ni tyle, co trepem przydepnie. Ścierwy, wyrychtowałyby go, kiej moje mnie. Dałyby mu wycugi, że na wyrobek by chodził, z głodu by zdychał abo i na żebry, po proszonym szedł. Oddaj ino, co masz, dzieciom – to ci oddadzą; rychtyk ci tego starczy na sznureczek abo i na ten kamień do szyi…

      – Ludzie, a to czas do domu, mroczeje.

      – Czas, czas! Słońce już zaszło.

      Pozbierali prędko motyczki, koszyki, to dwojaki od obiadów i szli wolno gęsiego miedzą, pogadując coś niecoś, a tylko stara Jagustynka wykrzykiwała wciąż namiętnie na dzieci własne, a potem już i na wszystkich pomstowała.

      A równo z nimi jakaś dziewczyna gnała maciorę z prosiętami i śpiewała cienkim głosikiem:

      Aj, nie chodź kiele woza,

      Aj, nie trzymaj się osi,

      Aj, nie daj chłopu gęby,

      Aj, choć cię pięknie prosi.

      – Cie, głupia, wrzeszczy, kiejby ją kto ze skóry obdzierał.

      II

      Na borynowym podworcu obstawionym z trzech stron budowlami gospodarskimi, a z czwartej sadem, który go oddzielał od drogi, już się zebrało dość narodu; kilka kobiet radziło i wydziwiało nad ogromną czerwono–białą krową, leżącą przed oborą na kupie nawozu.

      Stary pies, kulawy nieco i z oblazłą na bokach sierścią, oganiał graniastą, obwąchiwał ją, szczekał, to wypadał w opłotki i gnał dzieci na drogę, co się były wieszały na płotach i zazierały ciekawie w obejście, albo docierał do maciory, co legła pod chałupą i rozwalona jęczała cicho, bo ssały ją białe, młode prosięta.

      Hanka nadbiegła właśnie zziajana, przypadła do krowy i jęła ją głaskać po gębuli i łbie.

      – Granula, biedoto, granula! – wołała łzawo, aż buchnęła płaczem i lamentem serdecznym.

      A kobiety radziły raz wraz nowe ratowanie chorej; to sól rozpuszczoną wlewali jej w gardło, to topiony z poświęcanej gromnicy wosk z mlekiem; radził ktosik mydła z serwatką – insza znowu wołała, żeby krew puścić – ale krowie nic nie pomagało, wyciągała się coraz dłużej, niekiedy podnosiła łeb i porykiwała długo, jakby o ratunek, boleśnie, aż jej piękne oczy o białkach różowych mętniały mgłą i ciężki, rogaty łeb opadał z wysilenia, że ino wysuwała ozór i polizywała ręce Hanki.

      – A może by Ambroży co poradził? – zaproponowała któraś.

      – Prawda, na chorobach on jest znający – zawtórowali.

      – Bieżyj no, Józia! Na Anioł Pański dzwonili, to musi jeszcze być przy kościele. Laboga, a jak ociec nadjadą, będzie to pomstowanie, będzie. – A przeciech my niczego niewinowate! – narzekała płaczliwie.

      A potem siadła na progu obory, wsadziła chłopakowi w usta, bo popłakiwał, białą pełną pierś i z trwogą niezmierną spoglądała na krowę rzężącą, to przez opłotki na drogę i nasłuchiwała.

      W pacierz abo i dwa wpadła Józia z krzykiem, że Jambroży już idą.

      Jakoż i przyszedł zaraz



<p>16</p>

rychtyk – akurat, właśnie, dokładnie. [przypis edytorski]

<p>17</p>

kutasik (daw., gw.) – frędzel, pompon; element dekoracyjny stroju wykonany ze związanego w pędzel pęczka nici. [przypis edytorski]

<p>18</p>

sielna – silna, potężna, wielka, dorodna. [przypis edytorski]