Название | Chłopi, Część pierwsza – Jesień |
---|---|
Автор произведения | Reymont Władysław Stanisław |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem przystawał, aby odetchnąć, to znowu obejrzał się na swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym kamieniami ogromną gruszę, aż hurmem przybiegli do niego i chowając ręce za siebie całowali w rękaw sutanny.
Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:
– Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok12 gruszek mieć nie będziecie.
– My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo13 – ozwał się śmielszy.
Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy kopaczach.
– Szczęść Boże w robocie!
– Boże zapłać, dziękujemy! – odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli wszyscy do ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.
– Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? – mówił, wyciągając otwartą tabakierkę do mężczyzn – brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.
– Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.
– Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.
– Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.
– Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?
– A Borynowe.
– Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.
– Ociec pojechali z moim ano do boru.
– A to wy, Anna, jakże się macie? – zwrócił się do młodej, przystojnej kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.
– Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?
– Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje14.
– No, zostańcie z Bogiem.
– Panu Bogu oddajem.
I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi, przy topolami wysadzonej drodze.
Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco postać, dopiero gdy przeszedł niskie, kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł między mogiłami ku kaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów czerwonych, rozwiązały się im języki.
– Lepszego to i na całym świecie nie znaleźć – zaczęła któraś z kobiet.
– Juści, chciały go też zabrać do miasta… żeby ociec z wójtem nie jeździli prosić biskupa, to byśwa go i nie mieli…Kopta no, ludzie, kopta, bo do wieczora mało daleko, a ziemniaków mało wiele15! – mówiła Anna wysypując swój kosz na kupę żółcącą się na rozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.
Wzięli się chyżo za robotę i w cichości, że ino słychać było dziabanie motyczek o twardą ziemię, a czasem suchy dźwięk żelaza o kamień. Czasami ktoś niektoś wyprostował zgięty i zbolały grzbiet, odetchnął głęboko, popatrzył bezmyślnie na siejącego przed nimi i znowu kopał, wybierał z szarej ziemi żółte ziemniaki i rzucał do kosza przed się stojącego.
Ludzi było kilkanaścioro, przeważnie starych kobiet i komorników, a za nimi bieliły się dwa krzyżaki, u których w płachtach leżały dzieci raz wraz popłakując.
– A tak i stara poszła we świat – zaczęła Jagustynka.
– Kto? – spytała Anna podnosząc się.
– A stara Agata.
– Na żebry…
– Juści, że na żebry! Hale! nie na słodkości, ino na żebry. Obrobiła krewniaków, wysłużyła się im bez lato, to już ją puściły na wolny dech.
– Wróci na zwiesnę, to im naznosi w torebeczkach, a to i cukru, a to i harbaty, a to i grosza coś niecoś; zaraz ją będą miłowały, każą spać w łóżku, pod pierzyną, robić nie dadzą, coby se wypoczena… A wujna, a ciotka jej mówią, póki tego ostatniego szelążka od niej nie wyciągną… A jesienią to już la niej miejsca nie ma w sieni ani we chliwie. Ścierwy, psie krewniaki i zapowietrzone – wybuchała Jagustynka i taki gniew ją przejął, że stara jej twarz posiniała.
– Biednemu to zawsze na ten przykład wiatr w oczy – dorzucił jeden z komorników, stary, wynędzniały chłop z krzywą gębą.
– Kopta no, ludzie, kopta – popędzała Anna nierada tokowi rozmowy.
Jagustynka, że to długo nie mogła bez gadania, to spojrzała na siejącego i rzekła:
– Te Paczesie to stare chłopy, że jaże im już kłaki na łbach puszczają…
– Ale kawalery zawdy – rzekła insza kobieta.
– A tyle dziewuch się starzeje albo i służby szukać idzie…
– Przeciech, a one mają cały półwłóczek i jeszcze łączkę za młynem.
– Juści, abo to im matka da się żenić… abo to im popuści…
– A kto by krowy doił, kto by opierał, kto by kole gospodarstwa abo i śwyń chodził…
– Obrządzają se matulę i Jagusię, bo jakże, Jagna kiej pani jaka, kiej i druga dziedziczka, ino się stroi… a myje, a w lusterku przegląda, a warkocze zaplata.
– I patrzy ino, kogo by puścić pod pierzynę, któren aby mocny! – dorzuciła znowu ze złym uśmiechem Jagustynka.
– Józek Banachów posyłał z wódką – nie chciała.
– Cie… dziedziczka zapowietrzona.
– A stara ino w kościele siaduje, a na książce się modli, a na odpusty chodzi!
– Prawda, ale czarownica to też jest; a Wawrzonowym krowom to chto mleko odebrał, co? A jak na Jadamowego chłopaka, co jej śliwki w sadku obrywał, jakieś złe słowo powiedziała, to mu się zaraz taki kołtun zbił i tak go pokręciło, Jezus!
– I ma tu błogosławieństwo Boże być nad narodem, kiej takie we wsi siedzą…
– A drzewiej, kiej jeszcze krowy pasałam tatusiowe, to baczę, że takie ze wsi wyganiali – dodała znowu Jagustynka.
– Tym
12
13
14
15