Była sobie rzeka. Diane Setterfield

Читать онлайн.
Название Była sobie rzeka
Автор произведения Diane Setterfield
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-992-7



Скачать книгу

w średnim wieku o lekko siwiejących włosach, ściągniętych do tyłu i odsłaniających wysokie, gładkie czoło. Miała na sobie granatową suknię, przy której jej szare oczy wydawały się błękitne, a wokół szyi skromny biały kołnierzyk. Przeszyło go niespodziewane wspomnienie matki, co go zaskoczyło, ponieważ ta kobieta wcale jej nie przypominała. Jego matka, kiedy umierała, była wyższa, szczuplejsza i młodsza, miała też ciemniejszą karnację i nigdy nie ubierała się z taką powściągliwą elegancją.

      Wstał i zaczął przepraszać kobietę.

      – Musi mnie pani mieć za okropnego głupca – powiedział. – To wyjątkowo niezręczna sytuacja, a najgorsze jest to, że nawet nie wiem, od czego zacząć wyjaśnienia. Stałem przed domem i bynajmniej nie zamierzałem wchodzić do środka… w każdym razie nie dziś, szedłem na pociąg… To znaczy chciałem powiedzieć, że ponieważ nie znoszę dworcowych poczekalni i miałem nieco czasu, uznałem, że mogę się przejść i zobaczyć, gdzie pani mieszka, na przyszłość, taki miałem zamiar… ale pani pokojówka przypadkiem otworzyła drzwi dokładnie w tym momencie i oczywiście pomyślała… naturalnie w najmniejszym stopniu nie mam do niej żalu, zbieg okoliczności, to wszystko, łatwo się pomylić…

      Nie przestawał tak paplać. Powoływał się na zdroworozsądkowe powody, tłumaczył logiczne przyczyny, lecz z każdym kolejnym zdaniem wszystko to coraz bardziej mu się wymykało. Z każdym słowem czuł, że coraz bardziej oddala się od tego, co zamierzał powiedzieć.

      Podczas gdy on mówił, szare oczy kobiety cierpliwie spoczywały na jego twarzy, a chociaż się nie uśmiechała, w drobnych zmarszczkach otaczających jej oczy czuł łagodną zachętę. W końcu zabrakło mu słów.

      – Rozumiem – odparła ze skinieniem głowy. – Nie zamierzał mnie pan dzisiaj niepokoić, tylko przechodził nieopodal i postanowił sprawdzić adres…

      – Tak jest!

      Uradowany, że tak łatwo zdoła się wymówić, czekał, aż kobieta powie coś na pożegnanie. Oczami wyobraźni widział już siebie, jak bierze kapelusz i walizkę, po czym wychodzi. Widział swoje stopy na ścieżce prowadzącej od drzwi wejściowych do pomalowanej furtki. Widział swoją dłoń sięgającą do haczyka. A potem zobaczył niezmącony spokój w szarych oczach kobiety.

      – A jednak w końcu pan tu jest – powiedziała.

      Tak. Nagle poczuł swoją obecność niezwykle dotkliwie. Więcej, cały pokój zdawał się nią pulsować, a on razem z nim.

      – Może pan usiądzie, panie…?

      – Vaughan – odparł.

      Nie zauważył w szarych oczach żadnego znaku, że kobieta rozpoznała jego nazwisko. Obserwowała go ze swobodną uważnością.

      Usiadł.

      Pani Constantine nalała do szklanki jakiegoś przejrzystego płynu z kryształowej karafki i postawiła obok niego, po czym sama zajęła miejsce w fotelu stojącym nieco pod kątem do kanapy. Uśmiechnęła się wyczekująco.

      – Potrzebuję pani pomocy – przyznał. – Moja żona…

      Twarz jej złagodniała w wyrazie smutku i współczucia.

      – Przykro mi. Czy mogę złożyć panu kondolencje?

      – Nie, nie! Nie w tym rzecz – zaprotestował rozdrażniony.

      – Proszę mi wybaczyć, panie Vaughan. Kiedy przed moimi drzwiami zjawia się nieznajomy człowiek, to zwykle dlatego, że ktoś mu umarł.

      Nic na jej twarzy się nie zmieniło. Nie znikła z niej spokojna życzliwość, przeciwnie, pani Constantine uśmiechała się dobrotliwie, lecz zarazem nieustępliwie czekała, aż przejdzie do rzeczy.

      Westchnął.

      – Widzi pani, straciliśmy dziecko.

      – „Stracili” państwo?

      – Zabrano je nam.

      – Proszę mi wybaczyć, panie Vaughan, ale używamy w naszym języku tylu eufemizmów, kiedy mówimy o zmarłych. Stracić, odejść… Te słowa mają wiele znaczeń. Już raz przed chwilą niewłaściwie pana zrozumiałam, kiedy mówił pan o żonie, nie chciałabym powtórzyć tego błędu.

      Vaughan przełknął ślinę i spojrzał na swoją dłoń spoczywającą na zielonym welurowym oparciu kanapy. Przejechał paznokciem po materiale i narysował linię na delikatnym meszku tkaniny.

      – Myślę, że słyszała pani o naszej historii. Domyślam się, że czyta pani gazety, a jeśli nie, to zapewne obiła się pani o uszy. Było o niej głośno w całym hrabstwie. Dwa lata temu. W Buscot.

      Oderwała od niego wzrok, utkwiła go gdzieś w przestrzeni i szperała w pamięci. Vaughan przeciągnął palcem po materiale i narysowana kreska znikła. Czekał, aż rozmówczyni potwierdzi, czy zna jego historię.

      W końcu kobieta powróciła do niego spojrzeniem.

      – Myślę, że byłoby lepiej, gdyby opowiedział mi ją pan własnymi słowami.

      Vaughan zesztywniał.

      – Nie usłyszy pani ode mnie niczego nowego ponad to, co powszechnie wiadomo.

      – Mmm.

      Dźwięk ten nie był ani przytaknięciem, ani zaprzeczeniem, sugerował jedynie, że głos nadal należy do Vaughana.

      Nie spodziewał się, że będzie musiał opowiedzieć wszystko od nowa. Po dwóch latach przyjmował, że wszyscy znają tę historię. Takie informacje rozprzestrzeniają się w zaskakującym tempie. Wiele razy zdarzały się sytuacje, gdy wchodził do pokoju – na spotkanie w interesach, na rozmowę z nowym stajennym, zebranie towarzyskie okolicznych farmerów czy na wytworniejsze przyjęcie w Oksfordzie lub w Londynie – i w ukradkowych spojrzeniach ludzi, których nigdy przedtem nie spotkał, widział, że znają jego i jego historię. Teraz spodziewał się tego samego, chociaż nigdy do tego nie przywykł. „Okropna historia”, mruczeli niektórzy, ściskając mu dłoń. Z czasem nauczył się przyjmować ich uwagi z milczącą sugestią „Nie rozmawiajmy o tym”.

      Początkowo musiał ją opowiadać niezliczoną ilość razy. Najpierw służącym, których wyrwał ze snu – relacjonował im, co się stało, lawiną szybkich, wzburzonych zdań, jakby słowa siedziały na grzbietach koni i pędziły szaleńczo w pogoni za intruzami i porwaną córką. Opowiadał ją sąsiadom, którzy przybyli, aby dołączyć do poszukiwań – zdyszanymi zdaniami uchodzącymi ze ściśniętej piersi. Powtarzał ją wielokrotnie każdej kobiecie, każdemu mężczyźnie i dziecku, które spotykał po drodze, kiedy objeżdżał drogi w całym hrabstwie. „Porwano mi dziecko! Widzieliście jakichś nieznajomych, którzy jechali w pośpiechu z dwuletnią dziewczynką?” Następnego dnia opowiedział ją swojemu bankierowi, kiedy przyszedł po pieniądze na okup, a następnie policjantowi, który przyjechał z Cricklade. Wtedy zebrano i uporządkowano fakty. Nadal żyli w wirze wydarzeń i tym razem Helena również brała udział w relacjonowaniu wypadków. Chodzili i siadali, i znów wstawali i chodzili, mówili pojedynczo, na przemian, a czasami jednocześnie, to znów oboje milkli i patrzyli na siebie, bo brakowało im słów. Był taki moment, w którym Vaughan uczynił szczególny wysiłek, aby zapomnieć. Helena opisywała chwilę, kiedy odkryła, co się stało:

      – Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, a jej nie było. Nie było jej! – Powtarzała te słowa ze zdumieniem. – Nie było jej tam.

      Odwracała głowę na wszystkie strony, jej oczy wędrowały w górne kąty pokoju, jakby ich córka mogła się ukryć we fryzach pod sufitem lub jeszcze dalej, między belkami stropowymi. Wydawało się, jakby zniknięcie córki spadło na Helenę niczym fala powodzi, spadło na nich oboje i oboje słowami próbowali wybierać z siebie tę wodę. Lecz słowa były jak podstawka do jajek, a to, co opisywali, okazywało się oceanem pustki i tęsknoty, zbyt bezkresnym, aby go zmieścić