Była sobie rzeka. Diane Setterfield

Читать онлайн.
Название Była sobie rzeka
Автор произведения Diane Setterfield
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-992-7



Скачать книгу

nie bardziej niż książka zaczyna się na pierwszej stronicy. Weźmy choćby Trewsbury Mead. Pamiętacie tę fotografię? Tę, którą tak łatwo było zlekceważyć, bo nie należała do zbyt malowniczych? Zwyczajny jesion na zwyczajnej łące, mówili, lecz przyjrzyjcie się bliżej. Widzicie to wgłębienie w ziemi przy samym pniu? Widzicie, jak zaczyna się tu wąskie, niepozorne wyżłobienie w ziemi, jak oddala się od drzewa i wybiega poza fotografię? Zajrzyjcie w tę bruzdę, gdzie słaby błysk odbitego światła zdradza srebrzysty skrawek na tle błotnistej ziemi. Te jasne plamy to woda, która pierwszy raz ujrzała światło dzienne, być może pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Wypływa spod ziemi, gdzie w różnych miejscach pod naszymi stopami skalne szczeliny, jaskinie, rozpadliny, kanały i inne puste przestrzenie skorupy ziemskiej wypełnione są szlakami wodnymi tak krętymi i meandrycznymi, że nie dorównują im żadne zbiorniki wodne na powierzchni ziemi. Początek Tamizy nie jest początkiem, a raczej jest nim tylko dla nas, którzy tkwimy w tym złudzeniu.

      Niektórzy wręcz utrzymują, że Trewsbury Mead w ogóle nie jest żadnym początkiem, że ów pozorny początek znajduje się nie tutaj, lecz gdzie indziej, w miejscu zwanym Seven Springs, które uznaje się za źródło Churn, dopływu Tamizy, z którą łączy się w Cricklade. Lecz kto ma o tym wyrokować? Istotą Tamizy, która wijąc się w kierunku morza, płynie na północ, południe, wschód i zachód, aby w końcu skierować się na wschód, która płynąc przed siebie, zatacza koła to w jedną stronę, to w drugą, zwalnia, przyspiesza, paruje do nieba, jej istotą jest ruch, a nie początki. Jeśli początki gdzieś istnieją, to ukrywają się w niedostępnym ciemnym miejscu. Lepiej badać, dokąd zmierza, niż skąd pochodzi.

      Ach, dopływy! To był właśnie mój cel. Churn, Key, Ray, Coln, Leach oraz Cole. W górnym biegu Tamizy strumienie i potoki spływają z okolic, aby zasilić ją swoimi wodami i siłą pędu. Naszą historię również zasilą dopływy. W tej cichej godzinie przed wschodem słońca możemy zostawić na chwilę rzekę oraz tę długą noc i podążyć pod prąd jej dopływów, nie po to, by oglądać ich początki – tajemnicze i nieznane – lecz by zwyczajnie przekonać się, co robiły wczoraj.

      Co z tego rozumiesz?

      W przeddzień zjawienia się dziewczynki, o wpół do czwartej po południu na farmie w Kelmscott z drzwi kuchennych wyszła kobieta i szybkim krokiem skierowała się przez podwórze do stodoły. Jasne loki tkwiły wsunięte schludnie pod czepek, a prostej niebieskiej sukience, choć typowej dla zapracowanej żony farmera, nie brakowało odrobiny fantazyjnego uroku, co świadczyło, że niewiasta nadal była młoda duchem. Chodziła nieco kołyszącym się krokiem, utykając na lewą nogę, lecz to jej wcale nie spowalniało. Podobnie jak przepaska zasłaniająca prawe oko, zrobiona z takiego samego niebieskiego materiału jak sukienka i zawiązana z tyłu białą wstążką.

      Kobieta podeszła do stodoły, skąd dochodził zapach krwi i żelaza, i oparła dłoń o futrynę drzwi. W środku stał mężczyzna odwrócony do niej plecami, mocnej budowy i nadzwyczaj wysoki, o szerokich plecach i szorstkich, czarnych włosach. Rzucił na ziemię zakrwawioną ścierkę, wyjął z kieszeni osełkę i po chwili rozległo się dzwonienie ostrza przeciąganego po szorstkiej kamiennej powierzchni. Za nim leżał rząd martwych ciał, poukładanych rzędem, ryjem do ogona. Wyciekała z nich krew i ściekała w zagłębienie w ziemi.

      – Najdroższy…

      Mężczyzna się odwrócił. Miał szeroki nos, grube usta i ciemną skórę, której barwa z pewnością nie była efektem wieloletniej pracy w promieniach angielskiego słońca, lecz skutkiem pochodzenia z innego kontynentu. Na widok żony twarz mu się rozpromieniła w uśmiechu, a oczy zalśniły blaskiem.

      – Uważaj na sukienkę, Bess. – W jej stronę płynęła strużka krwi. – Nie zniszcz sobie butów. Już prawie skończyłem, zaraz wracam do domu.

      Wtedy spostrzegł wyraz jej twarzy i duet ostrza z osełką natychmiast umilkł.

      – Co się stało?

      Mimo że ich twarze tak bardzo się różniły, obie wyrażały teraz jedno uczucie.

      – Któreś z dzieci? – spytał.

      Skinęła głową.

      – Robin.

      Ich najstarszy syn. Twarz mężczyzny stężała.

      – O co chodzi tym razem?

      – List…

      Spuścił wzrok na jej dłoń. Nie trzymała w palcach arkusza papieru, lecz podarte strzępy.

      – Susie go znalazła. Robin przywiózł jej kaftan do zacerowania, kiedy ostatnio był w domu. Wiesz, jakie ona ma zręczne palce do igły mimo swoich dwunastu lat. A kaftan przedni, aż boję się myśleć, ile kosztował. Susie mówiła, że miał rozdarty rękaw, a teraz nawet byś się tego nie dopatrzył. Musiała odpruć kieszeń, żeby zdobyć materiał odpowiedniego koloru, i wtedy znalazła ten podarty list. Zastałam ją w pokoju, kiedy go składała jak układankę.

      – Pokaż – powiedział.

      Chwycił jej suknię, żeby się nie umaczała we krwi, i podeszli do parapetu biegnącego wzdłuż ściany. Rozłożyła na nim skrawki papieru.

      – …czynsz – odczytała na głos, lekko dotykając jednego kawałka.

      Miała dłoń pracującej kobiety, o krótkich, schludnych paznokciach; nie nosiła pierścionków, tylko obrączkę ślubną.

      – Miłość – przeczytał dalej, nie dotykając papieru, żeby nie poplamić go krwią, którą miał na palcach i za paznokciami.

      – …aby zakończyć… Co z tego rozumiesz? Co zakończyć, Robercie?

      – Nie wiem… Czemu ten list jest podarty?

      – Myślisz, że to on go podarł? Dostał list, który mu się nie spodobał?

      – Spróbuj zestawić te dwa kawałki – zaproponował.

      Lecz wskazane fragmenty nie pasowały do siebie.

      – To kobieca dłoń.

      – Do tego wprawna. Ja nie piszę tak ładnie.

      – Piszesz wystarczająco dobrze, moja droga.

      – Lecz spójrz, jak prosto stawia litery. I ani jednego kleksa. To dłoń prawie tak samo wprawna jak twoja po tylu latach szkoły. Rozumiesz coś z tego, Robercie?

      Patrzył przez chwilę w milczeniu na tajemniczy list.

      – Nie ma sensu gubić się w domysłach. Mamy tylko drobną część. Spróbujmy inaczej…

      Zręcznymi palcami odwróciła kawałki zgodnie z jego instrukcją i ułożyła ze skrawków trzy fragmenty. Cząstki pierwszego były zbyt małe, aby coś znaczyły: połówki słów Moje i tym oraz kawałek marginesu. Odłożyli je na bok.

      Drugi zawierał dłuższe frazy i zaczęli czytać je na głos.

      Miłość

      całkiem bez

      dziecko wkrótce całkiem

      pomocy z żadnej strony poza Tobą

      czynsz

      czekać dłużej

      ojcem mojego

      zakończyć

      Ostatni fragment składał się ze skrawków zawierających jedno słowo:

      Alice.

      Alice.

      Alice.

      Robert Armstrong spojrzał na żonę, a ona na niego. Jej niebieskie oko błyszczało z niepokoju, on patrzył na nią ze śmiertelną powagą.

      – I cóż, kochanie? – zapytał. – Co ty z tego rozumiesz?

      – Ta