Название | Folwark komendanta |
---|---|
Автор произведения | Norbert Grzegorz Kościesza |
Жанр | Биографии и Мемуары |
Серия | |
Издательство | Биографии и Мемуары |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66436-53-4 |
W korytarzu pojawił się młody szczupły chłopak dość wysokiego wzrostu. Gdy wszedł do kuchni, rudawe włosy zajaśniały w słońcu.
– Co chcesz, tato? – zapytał wystraszonym głosem i stanął w progu.
– Siadaj, kurwa – powiedział ojciec głosem nieznoszącym sprzeciwu i położył białą policyjną gumę na blacie stołu.
Chłopak wzdrygnął się na jej widok, a zimny pot oblał jego czoło. Spoglądał to na nią, to na ojca wystraszonym wzrokiem. Nieraz za złe oceny, za złe sprawowanie, a czasami dlatego, że ojciec miał taki kaprys, dostawał tą gumą wpierdol.
Ojciec spojrzał na chłopaka z pogardą.
– Kurwa, zawsze byłeś mięczakiem! Pora zrobić z ciebie prawdziwego faceta! – Nalał do kubka Ducha Puszczy aż po sam brzeg i podsunął w stronę syna. – Naaaści, pij!
– Kiedy ja nie chcę…
– Pij, kurwa, jak ci każę! – Ojciec wstał, chwiejąc się, i złapał blondynę w prawą dłoń. Pochylił się w kierunku Wojtka, spojrzał mu w oczy, równie siwe jak jego. – Pij, kurrrwa – zasyczał tym razem i trzasnął pałą o blat kuchennego stołu, tak że cerata zmarszczyła się przez uderzenie.
Chłopak skulił się w sobie, a blizna na jego prawej skroni posiniała pod wpływem emocji. Złapał tłusty od brudnych rąk ojca kubek i przywarł wargami do jego poślinionych brzegów. W tym momencie mężczyzna przechylił się jeszcze bardziej przez stół i chwycił syna lewą ręką za kark, a prawą, w której trzymał pałę, podniósł kubek, po czym wlał jego zawartość w usta chłopaka. Wojtek zachłystywał się przy każdym łyku, próbował się wyrwać, ale ojciec był silniejszy i kropla po kropli, łyk po łyku zmuszał go do wypicia bursztynowej cieczy. Chłopakowi zakręciło się w głowie, alkohol był ostry i mocny. „Boże, niech to się skończy”, myślał. Zamknął oczy i krztusząc się, wypił wszystko do dna.
– Nooo – powiedział ojciec, patrząc na syna – ludzi z ciebie nie będzie, ale zostaniesz takim samym skurwielem jak ja! – Opadł ciężko na krzesło, kubek postawił obok siebie. Wlał do niego resztę duszka i wychylił jednym haustem.
W tym czasie chłopak ocierał oczy z łez, z trudem powstrzymując odruch wymiotny. Ojciec spojrzał na niego z jeszcze większą pogardą.
– Jesteś miękki jak twoja matka. Do niczego się nie nadajesz! – Nachylił się do syna, a ten ponownie się skulił. W głowie mu się kręciło od alkoholu, zrobiło się gorąco i duszno, szumiało w uszach, a słowa ojca dudniły niczym uderzenia w dzwon kościelny. – Tak, tak, do niczego się nie nadajesz, miękka faja. – Kiwał głową sam do siebie. – Matury nie zdałeś, pracy żadnej nie masz, baby też nie. – Spojrzał na młodego i wskazał na niego palcem. – Bo nie masz, kurwa, jaj! Hmmm. – Spojrzał w okno w zadumie i z powrotem na syna. – Jedynym wyjściem, Wojtek, dla ciebie jest to, co ci teraz powiem. – Złożył ręce jak do modlitwy, po czym splótł brudne palce. – Trzeba z ciebie zrobić faceta, a nie pierdoloną ciotę, jaką jesteś! Jeszcze w tym miesiącu pojedziemy do wujka Stefana, on jest komendantem w Warszawce i ma dojścia w szkole w Szczytnie. A później do wujka Kazika, może nas przyjmie. On już dwadzieścia lat jest czarnym i siedzi teraz po prawicy biskupa Warmii w Olsztynie. – Nakręcał się coraz bardziej. – Pójdziesz do policji, Wojtek! – Spojrzał na syna uważnie, tym razem jakby z czułością. – Zostaniesz pałą, tak jak ja! Tradycję rodzinną trzeba podtrzymywać, co nie? – zapytał, choć nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. – Teraz takie czasy nastały, że chyba Kazik dla mnie najbardziej pomoże. – Ponownie obrzucił syna badawczym spojrzeniem. – Taaak, kurwa, sprawnościówki nie przejdziesz, może testy z wiedzy, ale lepiej dmuchać na zimne. Dostaniesz się za pierwszym razem, a później przypilnujemy, żebyś nie zawalił żadnych egzaminów.
Chłopak spuścił głowę, łzy leciały mu po policzkach jak grochy. Nie miał nic do powiedzenia, bał się sprzeciwić ojcu, nie wiedział, do kogo mógłby się zwrócić. Matka uciekła od nich kilka lat temu i słuch po niej zaginął. Od tamtej pory mieszkał sam z ojcem alkoholikiem, który wciąż służył na jednej z komend na Podlasiu.
– Nie maż się, gówniarzu. – Stary przechylił się przez stół i poklepał syna po ramieniu. – Wyciągnij jeszcze dla mnie jednego duszka z szafki, a jutro zobaczymy, może pojedziemy do Kazika. – Zaśmiał się. – No, kurwa, to się księżulo zdziwi, jak mnie zobaczy. – Usiadł całym ciężarem na krześle, aż zatrzeszczało. – Tyle lat żeśmy się nie widzieli z tym skurwysynem… – Rozejrzał się za Wojtkiem, który grzebał w szafce w poszukiwaniu pełnej butelki. – I kubek weź drugi dla siebie, mamy co opić, synek…
2. WOJTEK
Patrzyłem za okno, jak mijamy przydrożne drzewa, domy, wioski i całe miasteczka. Wiosna zaczynała się na całego, słońce raziło w oczy. Spojrzałem na ojca, był odświętnie ubrany w stary ślubny granatowy garnitur w pożółkłe prążki. Gdzieniegdzie niedoprane plamy i skosmacenia, wystające nitki i małe dziurki wygryzione przez mole. Twarz ogolona na gładko, poprzecinana bruzdami starości, rude skołtunione włosy i siwe oczy patrzące w dal drogi. Nienawidziłem tego chuja i gotów byłbym go zapierdolić, ale strach i fakt, że był moim ojcem, nie pozwalały mi na to. Całe życie przez niego zmarnowane, matka uciekła, koledzy w szkole mi dokuczali, niezdana matura, a teraz to! Wiedziałem, gdzie trzyma służbowego peszaka, ale strach okazał się silniejszy. Był czas, gdy spał pijany po jakiejś libacji na komendzie, a ja trzymałem zimny pistolet P-64 tuż przy jego skroni. Patrzyłem, jak ten stary chuj chrapie, i miałem wielką, tak wielką ochotę go zajebać!
Spojrzałem na niego jeszcze raz, prowadził z dumą swojego zielonego poloneza, którego nazywał pieszczotliwie zielonym gównem, pędząc nim dziurawą wyboistą drogą w kierunku Olsztyna. Dlaczego go wtedy nie odjebałem, nie wiem, ojciec chyba się zorientował, bo nawet gdy przychodził do domu naprany w trzy dupy, nigdy więcej broni nie zostawił w kaburze. Spojrzałem na zieleniejące powoli łąki, na których od czasu do czasu przebłyskiwała szarość brudnego topniejącego śniegu. Chociaż było już całkiem ciepło, ten brudny śnieg trzymał się jeszcze w jakichś dołach. Wyglądało to dość osobliwie, jakby ktoś wyrzucił tam brudną pościel. Jechaliśmy tak już kilka dni, chociaż drogę można było pokonać w sześć godzin. Ojciec zatrzymywał się w niektórych miejscowościach, gdzie znajdowały się posterunki lub komisariaty. Odwiedzał „na chwilę” swoich kolegów ze starych milicyjnych czasów. Gdy wchodziliśmy na taki komis i koledzy z daleka rozpoznawali ojca, nie obyło się bez chlania.
Po kilkuminutowym przywitaniu, uściskach na misia i siarczystych mokrych pocałunkach à la Breżniew, po okrzykach typu: „Zdzisiu, Kaziu, Czesiu, jak dawnośmy się, kurwa, nie widzieli” ojciec chwalił się mną przed kolegami:
– To mój synuś, co prawda pierdoła niedorobiona po matce, ale już wkrótce dołączy do nas! – Zawieszał wtedy na chwilę głos dla podkreślenia wagi sytuacji i ciągnął: – Będzie milicjantem, tfu, tfu, kurwa, policjantem. – Wtedy wszyscy się śmiali w głos, przecież przeszli do nowego systemu. Od kilku ładnych lat, czyli od 6 kwietnia 1990 roku, byli już oficjalnie policjantami, służącymi