Название | To nie jest hip-hop. Rozmowy II |
---|---|
Автор произведения | Jacek Baliński |
Жанр | Биографии и Мемуары |
Серия | |
Издательство | Биографии и Мемуары |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-948551-4-7 |
KęKę
Dlaczego?
Lubimy mówić: „nigdy nie jest za późno”, ale nie zawsze w to wierzymy. Historia KęKę to żywy dowód, że powyższe sformułowanie wcale nie musi być jedynie wyświechtanym frazesem. Przed trzydziestymi urodzinami Piotr Siara zdążył poznać skutki silnie rozwiniętej choroby alkoholowej i wiedział, czym są bezrobocie, bieda czy brak perspektyw. W 2013 roku los radomianina odmienił się dzięki podpisaniu kontraktu z jedną z najbardziej szanowanych hiphopowych wytwórni Prosto. Niedoszły nauczyciel historii, były pracownik fizyczny i listonosz niemal z dnia na dzień został raperem na pełen etat. W ciągu kilku lat zrobił zawrotną karierę na scenie. KęKę w stu procentach wykorzystał swoją szansę: przestał pić, uporządkował sprawy rodzinne, założył własne wydawnictwo Takie Rzeczy Label, zagrał setki koncertów i przede wszystkim wydał cztery solowe albumy, każdorazowo osiągając znakomity wynik sprzedażowy. Raper zaprosił słuchaczy do swojego świata, który bywał pełen problemów i ściskających gardło refleksji, a w rezultacie udowodnił sobie oraz nam, że nadzieja nie musi umierać ostatnia.
Jak?
Byliśmy umówieni na spotkanie w czwartek na godzinę piętnastą w siedzibie No Dayz Off, korzystając z faktu, że KęKę tego samego dnia realizował wokale na płytę w podwarszawskim studiu Otrabarwa. Z godzinnym wyprzedzeniem raper zadzwonił do Jacka, prosząc go o zamówienie „chińczyka” i informując, że będzie przed czasem. Jak powiedział, tak zrobił, a w trakcie rozmowy wyszło na jaw, że obsesyjna potrzeba bycia punktualnym nie wzięła się znikąd. Nasz gość był bardzo otwarty i wygadany, poświęcając na wywiad bardzo dużo czasu oraz energii. Nie umiał ukryć ekscytacji, włączając przedpremierowo jeden ze swoich utworów i z pasją tłumacząc cel, który przyświecał nagraniu. Jacek konsekwentnie i metodycznie prowadził rozmowę, więc pozwoliłem mu spokojnie robić swoje, wtrącając się tylko od czasu do czasu. Po trzech podwójnych espresso na głowę i pięciu godzinach dojmująco szczerej, poruszającej konwersacji, mogliśmy kończyć z poczuciem dobrze wykonanego zadania.
Autorzy: Jacek Baliński i Bartek Strowski
Data: 28 marca 2019
Jacek Baliński: Przygotowując się do naszej rozmowy, sprawdziłem całą twoją dyskografię oraz przeczytałem i przesłuchałem dziesiątki wywiadów z tobą. To, co mnie najbardziej uderzyło, to twoje bezpośredniość i otwartość. Jeszcze zanim zdążyliśmy zamienić ze sobą słowo, miałem wrażenie, że już całkiem dobrze cię znam.
Jeśli chodzi o emocjonalne czy psychologiczne bariery przed otwieraniem się – nigdy ich nie miałem. Zawsze byłem otwarty i od początku tak też pisałem, co pewnie wynika po części z mojej natury, a po części z tego, jakiego rapu słuchałem – a słuchałem głównie 2Paca, który o wszystkim mówił dosłownie. Myślałem chyba, że trzeba pisać tak jak on (śmiech). Dla mnie rap to sposób na wyrażenie emocji i nie robię tego abstrakcyjnie. Nigdy nie byłem wielkim fanem sztuki abstrakcyjnej i chyba nie do końca ją rozumiem. Przemawiają do mnie raczej rzeczy proste i dosadne. Pewnie dlatego sam takie tworzę.
Od samego początku piszę o tym, jak jest. O tym, co mnie interesuje i co mnie otacza. Jakiś czas temu usłyszałem po latach swoje dawne numery z 2001 roku. Podesłał mi je DJ Mono, u którego zresztą nagrywałem te kawałki. W pierwszym z nich [„Boli mnie” – przyp. red.] „wycpykałem się” ze wszystkiego, co we mnie siedziało. „Boli mnie to, kiedy patrzę na to / Na tych wszystkich zakłamanych małolatów / Co wakacje, co ferie, co wczasy, lato / Wyjazd z mamą, z tatą, gdzieś nad morze nad Juratą / Nie jestem zazdrosny, spoko, spoko / Ja jak zwykle za szmalem”. Nawinąłem o tym, że jadę na saksy do Niemiec. Ludzie myślą, że przez moje zmiany życiowe czy mentalne piszę teraz diametralnie inaczej, ale tak nie jest. Każdy mój album jest dokładnym odzwierciedleniem mojego życia, wycinkiem danego okresu. Treść się zmienia, ale nie samo podejście do twórczości. Tutaj jest bez zmian.
JB: Nawiążemy do tego jeszcze w dalszej części rozmowy, a wcześniej zarysujmy sobie twój background muzyczny. Wspomniałeś o 2Pacu, który był dla ciebie wielką inspiracją.
Tak, zresztą na każdej mojej solowej płycie są cuty z jego kawałków. Taka ciekawostka dla wtajemniczonych. Byłem oficjalnie psychofanem 2Paca; rozentuzjazmowanym małolatem. Ogoliłem głowę na zero i nosiłem białą podkoszulkę tak jak on, ale nie interesował mnie jego gangsterski wizerunek. Do mnie, zagubionego nastolatka, trafiała emocjonalność jego muzyki.
Był kiedyś taki serwis – zresztą do tej pory jest i nawet bywa aktualizowany! – poznajtupaca.pl. Internet na winylach (śmiech). Tłumaczyłem sobie z niego teksty piosenek. Pamiętam też, że co tydzień czy dwa wchodziłem na stronę internetową programu telewizyjnego i sprawdzałem, czy będzie jakiś film, w którego obsadzie znalazł się mój idol. Wiedziałem, w jakich filmach gra, ale nie mogłem ich wypożyczyć, bo nie miałem odtwarzacza DVD. Kilka razy udało mi się na coś trafić: obejrzałem chociażby „Gridlock’d” czy „Nad obręczą”. Jak oglądałem ten drugi film, to łzy mi ciekły, bo głupie chuje 2Paca zabiły (śmiech).
Lubiłem zresztą całe Zachodnie Wybrzeże. Gdy w 1999 roku pojechałem po raz pierwszy do Niemiec do pracy, chodziłem do tamtejszych sklepów muzycznych i kupowałem płyty Warrena G, Dr. Dre czy Snoop Dogga. Nigdy natomiast nie jarałem się Nowym Jorkiem, który był dla mnie za mało melodyjny. A mnie zawsze podobała się melodia w rapie. Nasa na przykład lubię słuchać dopiero od „It was written” – tam muzyka była mniej boombapowa.
Bartek Strowski: „Musi być muzyczka” – jak lubisz podkreślać.
Zgadza się. Jak producenci mnie pytają, jakie chcę bity, odpowiadam, że nie wiem, w jakim mają być klimacie, ale wiem, że ma być w nich muzyczka. Czasami słyszę, że ta muzyczka jest u mnie zbyt oczywista i że bity na moich płytach są jak słodka czekolada. Niektórzy wolą gorzką czekoladę i chcą, żeby muzyczka była bardziej wysmakowana; żeby dopiero za którymś razem w pełni ją odkryć. Ja jednak, żeby móc pisać, muszę mieć główny motyw, który od razu wpada w ucho.
Wracając jeszcze do moich muzycznych inspiracji – równolegle z amerykańskim rapem słuchałem też polskiego, ale u nas nigdy akurat nie miałem idoli. Pierwsze wspomnienie to „Scoobiedoo Ya” Liroya na dyskotekach w podstawówce. Dyrektor musiał przychodzić na salę i wyłączać tę piosenkę (śmiech). Uwielbiałem drugi album Molesty [„Ewenement” z 1999 roku – przyp. red.], ale jarałem się też Kalibrem 44.
JB: Chyba spory wpływ na to, czego słuchałeś, miała też twoja starsza o osiem lat siostra.
Oczywiście. W rap wsiąkłem dopiero, jak miałem szesnaście lat; dla mnie to był czwarty rzut muzycznego uświadamiania. Wcześniej słuchałem głównie rocka, z którego wyrosłem w wieku dwunastu lat, kiedy to obciąłem włosy (śmiech).
Siostra miała ścianę pełną kaset, których słuchaliśmy na jamniku [potoczna nazwa jednego z dawnych modeli magnetofonów – przyp. red.]. Za czasów podstawówki znałem na pamięć utwory zespołu IRA, który zresztą pochodził z Radomia. Pamiętam, że obracałem krzesło w kuchni do góry nogami i grałem na nim pałeczkami „Mój dom”. Słuchałem wtedy też Guns N’ Roses, Skid Row czy Metalliki. Pod koniec podstawówki wjechały The Cure,