Non stop. Brian Aldiss

Читать онлайн.
Название Non stop
Автор произведения Brian Aldiss
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788380626737



Скачать книгу

a"/>

      „Lepsza obiecująca podróż niż dotarcie do celu…”

R.L. Stevenson

      Dla kogóż by innego, jeśli nie dla Teda Carnella, redaktora naczelnego „New Worlds” i „Science Fantasy”,

pomysłodawcy Non stop

      „Bezpieczniej jest dla powieściopisarza, jeśli obierze sobie za temat coś, co czuje, niż coś, na czym się zna”.

L.P. Hartley

      W tym nowym wydaniu wprowadziłem tu i ówdzie pewne poprawki. W sumie na czterdziestu ośmiu stronach. Przygoda pozostała taka sama, postaci pozostały takie same, idea pochłaniania prawdziwego życia pozostała taka sama. Zmieniło się jedynie kilka słów.

      Ale oczywiście słowa zmieniają wszystko.

B.W.A.

      Społeczność, która nie potrafi albo nie chce sobie uświadomić, jak znikomą część wszechświata zajmuje, nie jest tak naprawdę cywilizowana. Można by rzec, że tkwi w niej zgubny pierwiastek, który w mniejszej lub większej mierze zaburza jej równowagę. To opowieść o jednej z takich społeczności.

      Idea zrodzona w umyśle człowieka, w odróżnieniu od większości niezliczonych zjawisk, które składają się na nasz wszechświat, rzadko jest doskonale zrównoważona. Nieuchronnie nosi ona ślad ludzkiej słabości: może wahać się między przyziemnością a wzniosłością. To opowieść o wzniosłej idei.

      Dla tej społeczności była ona czymś więcej niż ideą: stała się jej sensem istnienia. Idea ta bowiem, jak to z ideami bywa, wypaczyła się i pochłonęła ich prawdziwe życie.

      CZĘŚĆ PIERWSZA

      KWATERY

      Rozdział 1

      Royowi Complainowi wydawało się, że łomot jego serca, jak impuls radarowy odbity od odległego obiektu i wracający echem do źródła, wypełnia wszystko dokoła. Stojąc z dłonią na progu należącego doń pomieszczenia, wsłuchiwał się we wściekłe tętnienie w swych arteriach.

      – No to idź, jak chcesz! Powiedziałeś, że wychodzisz! – pchnął go w plecy ostry, uszczypliwy głos Gwenny.

      Complain wypadł na oczyszczony pokład. Nie odwracając się, zatrzasnął drzwi, czując, jak w głębi gardła drapie go ciche warczenie. Zatarł do bólu ręce, usiłując nad sobą zapanować. Takie właśnie było życie z Gwenny: kłótnie wybuchające bez powodu i szalone napady gniewu targające nim jak gorączka. Przy tym nigdy nie był to czysty gniew i nawet gdy to brudne uczucie w pełni w nim wezbrało, Complain wiedział, że niedługo znów do niej wróci, będzie ją przepraszał i upokarzał się. Potrzebował swojej kobiety.

      Okres czuwania dopiero się zaczynał i w pobliżu było jeszcze kilku mężczyzn; dopiero za jakiś czas mieli się rozejść do swoich zajęć. Jedna grupa siedziała na pokładzie, grając w „Podróżnika”. Complain podszedł do nich z rękami w kieszeniach i przygnębiony utkwił wzrok pomiędzy ich kudłatymi głowami. Namalowana na pokładzie plansza, dwukrotnie dłuższa niż rozpostarte ramiona mężczyzny, była pokryta sztonami i symbolami. Jeden z graczy nachylił się i przesunął dwa ze swoich sztonów.

      – Oskrzydlenie na piątce – powiedział ze złowieszczym triumfem, po czym podniósł wzrok i mrugnął porozumiewawczo do Complaina.

      Complain odwrócił się obojętnie. Przez długie lata ta rozrywka pociągała go z niesamowitą siłą. Grał, aż jego nastoletnie kończyny drętwiały od kucania i ledwie mógł skupić wzrok na srebrnych sztonach. „Podróżnik” oczarował także innych, prawie całe plemię Greene’a; dawał im złudzenie przestrzeni i poczucie siły, których brakowało im w codziennym życiu. Complain uwolnił się już od tego czaru, ale tęsknił za jego wpływem. Byłoby dobrze, gdyby znów znalazł jakieś pochłaniające go zajęcie.

      Przybity szedł powoli przez oczyszczony pokład, prawie nie zwracając uwagi na drzwi po obu stronach. Przyglądał się natomiast przechodniom, jakby wypatrywał jakiegoś znaku, i zobaczył Wantage’a, który szybkim krokiem zmierzał w stronę barykady, instynktownie trzymając zniekształconą lewą stronę twarzy z dala od cudzych oczu. Wantage nigdy nie grał przy długiej planszy: nie znosił mieć ludzi po obu bokach. Dlaczego rada oszczędziła go, kiedy był dzieckiem? W plemieniu Greene’a rodziło się wiele zdeformowanych niemowląt i czekał na nie tylko nóż. Gdy byli chłopcami, nazywali Wantage’a Dziurawą Gębą i znęcali się nad nim, ale wyrósł na silnego i zapalczywego mężczyznę, więc uznali, że lepiej będzie, jeśli zaczną go traktować bardziej tolerancyjnie; ich drwiny były teraz zawoalowane.

      Prawie nie zdając sobie sprawy, że przestał się wałęsać i zmierza w określonym kierunku, Complain ruszył za Wantage’em w stronę barykady. W pobliżu znajdowały się najlepsze pomieszczenia, oczywiście oddane do użytku radzie. Jedne drzwi otworzyły się gwałtownie i wyszedł z nich sam porucznik Greene, a później dwóch z jego oficerów. Chociaż Greene był teraz stary, wciąż łatwo wpadał w złość, a jego nierówny chód miał jeszcze coś z gwałtowności kroków, jakie stawiał w młodości. Jego oficerowie, Patcht i Zilliac, szli wyniośle obok niego, w oczy rzucały się paralizatory za ich pasami.

      Sprawiając wielką przyjemność Complainowi, Wantage wpadł w taki popłoch, gdy się nieoczekiwanie pojawili, że zasalutował swojemu przywódcy. Był to wstydliwy gest, prawie zbliżenie głowy do dłoni, a nie odwrotnie. Odpowiedział mu ohydny grymas Zilliaca. Poddaństwo było udziałem wszystkich, chociaż duma nie pozwalała się do tego przyznać.

      Kiedy przyszła kolej na Complaina, żeby minąć tę trójkę, zrobił to w przyjęty sposób: odwrócił głowę, rzucając gniewne spojrzenie. Nikt nie powinien pomyśleć, że on, myśliwy, nie jest równy jakiemuś innemu mężczyźnie. Tak mówiła Nauka: „Żaden człowiek nie jest gorszy od innego, dopóki nie odczuwa potrzeby okazywania mu szacunku”.

      Complainowi poprawił się nastrój, więc dogonił Wantage’a i klepnął go w lewe ramię. Wantage obrócił się w drugą stronę i przystawił krótki szermierczy kij do brzucha myśliwego. Ruchy miał oszczędne, jak człowiek zewsząd otoczony przez obnażone ostrza. Sztych broni zatrzymał się dokładnie w pępku Complaina.

      – Spokojnie, pięknisiu. Zawsze tak witasz przyjaciół? – zapytał Complain, odsuwając kij.

      – Myślałem… Ekspansji, myśliwy. Dlaczego nie szukasz mięsa? – zapytał Wantage, odwracając wzrok od Complaina.

      – Bo idę z tobą do barykady. Poza tym mój garnek jest pełny i zapłaciłem wszystkie należności: nie potrzebuję mięsa.

      Szli w milczeniu. Complain usiłował znaleźć się po lewej stronie Wantage’a, ale tamten uprzedzał jego zamiary. Complain uważał, żeby nie przesadzić, bo Wantage mógłby się na niego rzucić. Przemoc i śmierć były na porządku dziennym w Kwaterach, stanowiły naturalną przeciwwagę wysokiej liczby urodzeń, ale nikt nie umiera radośnie w imię symetrii.

      Na korytarzu w pobliżu barykady było tłoczno; Wantage wymknął się, mamrocząc, że musi jeszcze posprzątać. Szedł przy ścianie, idealnie wyprostowany, z jakąś cierpką godnością.

      Przednia barykada, drewniana przegroda z bramą, całkowicie tarasowała korytarz. Zawsze pilnowali jej dwaj strażnicy. Tam kończyły się Kwatery, a zaczynał labirynt splątanych poników. Ale bariera była budowlą tymczasową, ponieważ ciągle ją przestawiano.

      Plemię Greene’a było półkoczownicze: szybko malejące zbiory i niemożność utrzymania dostatecznej liczby udomowionych zwierząt zmuszały je do częstych przenosin na nowe tereny. Polegało to na przesunięciu do przodu głównej barykady i podciągnięciu tylnej, z drugiego końca Kwater, o taką samą odległość. Teraz właśnie następowały przenosiny. Gąszczowi poników, atakowanemu i niszczonemu z przodu, pozwalano odrastać bujnie z tyłu: plemię powoli przebijało się przez niekończące się korytarze jak robak przez gąbczaste jabłko.

      Za barykadą mężczyźni właśnie wyrąbywali wysokie łodygi poników, i to tak zawzięcie, że jadalny sok, milteks, wytryskiwał ponad ich noże. Ścięte poniki obracano dołem do góry, aby zachować jak najwięcej soku. Później ściągano go, a puste łodygi po osuszeniu cięto na odcinki jednakowej długości i wykorzystywano