Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Читать онлайн.
Название Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję
Автор произведения Sławomir Nieściur
Жанр Космическая фантастика
Серия
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-94-4



Скачать книгу

      – Proszę powtórzyć – powiedział.

      – Uszkodzony automat zatarasował główny tunel serwisowy. Maszyna waży ponad tonę, więc bez pomocy równie ciężkiego sprzętu nie da się jej stamtąd wyciągnąć. Jest jednak prostszy sposób.

      – Jaki?

      – Korytarz ewakuacyjny. Tamtędy puścimy ruch. Niestety, można go otworzyć jedynie od strony hali upraw… – Duvall zawiesił na chwilę głos.

      – I można to zrobić jedynie ręcznie – dokończył za niego Ian. Znowu westchnął.

      – Właśnie tak – w zniekształconym głosie inżyniera bez trudu dało się wyczuć rozbawienie. – Drzwi do tunelu znajdzie pan… – Duvall zawahał się. – Jak pan stanie przodem do okna sterowni, to będzie północno-wschodni narożnik – podjął po chwili. – Są dzielone, dwuskrzydłowe, oznakowane standardowym symbolem A1, czarnym na żółtym tle. Wystarczy zwolnić rygiel, resztę załatwi pneumatyka.

      – Mam nadzieję – mruknął Ian.

      – Tego akurat jestem pewien – zabrzmiało z głośnika. – Na koniec, pułkowniku, mam dla pana dobrą wiadomość.

      – Zamieniam się w słuch.

      – Korytarz ewakuacyjny zaprowadzi pana wprost do kwater mieszkalnych. Zgodnie z procedurami w szczególnie uzasadnionych przypadkach możemy udostępnić osobom postronnym dowolny cywilny moduł. Na potrzeby wojskowe, rzecz jasna. Nie muszę chyba dodawać, że pana przypadek został w tym momencie za takowy uznany. Gdy już będzie pan na miejscu, proszę sobie wybrać coś możliwie wygodnego i odpowiednio wyposażonego… – Duvall po raz kolejny zawiesił głos, jakby czekając na reakcję interlokutora.

      – Na przykład w łącze z bankiem planetarnym? – Ian postanowił nie trzymać go w niepewności.

      – Właśnie – potwierdził skwapliwie Duvall.

      Ian uśmiechnął się do siebie.

      – Kiedy już pan wybierze odpowiadający pańskim potrzebom lokal, proszę mi o tym zameldować – kontynuował inżynier. – Odnotuję ten fakt w ewidencji. Aha, jeszcze jedno, powrót tunelem zwolni pana z obowiązku przechodzenia kolejnej dekontaminacji.

      – Tak, to zdecydowanie dobra wiadomość – zgodził się Ian. – Rozumiem, że koszty zakwaterowania poniesie Związek?

      – Wszystkie, z wyjątkiem transferu danych. Kosztami ewentualnych transmisji zostanie obciążony najemca modułu, ale proszę się tym specjalnie nie kłopotać, o tutejszych mieszkańcach można powiedzieć różne rzeczy, ale na pewno nie to, że są ludźmi ubogimi – odparł Duvall.

      – Będę o tym pamiętał – powiedział Ian. Wstał z fotela i przeciągnął się na tyle, na ile pozwoliły powłoki skafandra. W głośniczku rozległo się znajome już kliknięcie oznaczające koniec połączenia. Rozejrzał się po sterówce. W jednym z kątów dostrzegł niewielki kwadratowy właz. Gdy uniósł klapę, jego oczom ukazała się metalowa drabinka, do połowy zanurzona w wodzie i pokryta lśniącą warstewką lodu. Westchnął ciężko, uszczelnił hełm i nałożył rękawice. Systemy skafandra ożyły, komunikując sprawność krótkimi piknięciami. Ostrożnie zszedł po śliskich szczeblach.

      Woda miała konsystencję kaszy, kryształki szeleściły, ocierając się o materiał skafandra, kilka przywarło do powierzchni hełmu. Strącił je wierzchem dłoni. Po prawej stronie dostrzegł słabą poświatę bijącą od umieszczonej nad wyjściem z szybu lampy. Chyłkiem, by nie zahaczyć głową o framugę, wydostał się z szybu i ruszył w kierunku spowitych kłębami pary platform uprawnych, za którymi według Duvalla znajdowały się wrota tunelu ewakuacyjnego.

      Starając się nie przeszkadzać myszkującym wśród stert żelastwa automatom naprawczym, przebrnął przez grząską, sięgającą kolan warstwę na wpół zmrożonego szlamu, który stanowiła spłukana z platform obślizgła, zielonobrązowa mieszanina roślin i podłoża uprawnego. Wystawały spod niej poszczerbione krawędzie pleksiglasowych płyt i resztki siatki ochronnej. Na jednym z takich ułomków dostrzegł znajome logo.

      Delikatnie, żeby nie uszkodzić rękawic, wydłubał fragment płyty z mułu i przetarł ją kciukiem.

      – DELDRESS. Kompania Planetarna – odczytał stylizowany na gotyk i obwiedziony wściekle pomarańczowym zygzakiem napis. – No proszę… – mruknął, przypominając sobie co poniektóre płomienne deklaracje ojca, że zrobi wszystko, aby żaden z produktów pochodzących z jego fabryk nie trafił do odbiorców ze Związku Orbitalnego.

      Ian uśmiechnął się z gorzką satysfakcją. Jeszcze zanim zdecydował się wstąpić do armii, wiele razy spierał się z ojcem, dowodząc staremu, że w interesach nie ma miejsca na osobiste sympatie, a tym bardziej animozje, choćby nawet były ku temu uzasadnione powody, i że zamykanie się na tak chłonny rynek zbytu wcześniej czy później zakończy się utratą płynności finansowej przedsiębiorstwa, o ile nie czymś znacznie gorszym.

      Powyginany kawałek tworzywa, który trzymał w dłoniach, dobitnie świadczył o tym, że dystrybutorzy oraz ich podwykonawcy są ludźmi bardziej pragmatycznymi niż prezes przedsiębiorstwa i w głębokim poważaniu mają jego osobiste animozje.

      Tknięty nagłym przeczuciem, wyszarpnął z podłoża długi na metr strzęp siatki, energicznie otrzepał ją z błota, po czym starannie rozłożył u swoich stóp. Cofnąwszy się o krok, przyjrzał jej się spod zmrużonych powiek. Wzdłuż poszarpanej krawędzi splotu widać było jaśniejszą, nieco wyblakłą, ale wciąż charakterystyczną kolorową obwódkę. Tym razem już nie wytrzymał i roześmiał się na cały głos.

      – I bardzo dobrze! – stwierdził z satysfakcją.

      Kilka metrów dalej pięło się rusztowanie ze stalowych belek. Wdrapał się na nie i powiódł wzrokiem po ogromnej hali. Dopiero teraz dotarło doń, jak wielkiego spustoszenia dokonał skuński pocisk: zniszczeniu uległa w zasadzie cała infrastruktura sekcji.

      Jeżeli niepokorni kontrahenci DELDRESS-u wciąż współpracowali z władzami habitatu, wysoce prawdopodobne było, że już wkrótce fabryki kompanii otrzymają od Związku Orbitalnego potężne zamówienia na komponenty rolnicze, zaś akcjonariusze po raz pierwszy od dłuższego czasu dostaną obiecane dywidendy z zysku.

      – Pułkowniku, proszę się pośpieszyć – odezwał się z głośnika Duvall. – Zator wciąż się powiększa. Jak na razie system zarządzania nadąża z aktualizacją harmonogramu prac, ale jak tak dalej pójdzie, zresetuje ustawienia albo zwyczajnie się zawiesi. Ponowne rozpisanie procedur zajmie nam masę czasu.

      – Rozumiem – odrzekł Ian. – Zaraz się tym zajmę. Niespecjalnie łatwo się tutaj poruszać, zniszczenia są naprawdę duże – dodał tonem usprawiedliwienia, po czym zeskoczył z rusztowania na błotnisty grunt.

      – Dziękuję. Po odblokowaniu wrót proszę pomachać uniesioną ręką. Mamy pana na podglądzie – poinformował inżynier i zakończył połączenie.

      Pod wschodnią ścianą, wzdłuż umieszczonej parę metrów nad poziomem pokładu galeryjki, sunęła pokaźnych rozmiarów oczyszczarka. Maszyna, wyposażona w ukośny pług, ogromne szczotki i taśmociąg, zostawiała za sobą szeroki na kilka metrów pas wyszorowanego do czysta podłoża. W ślad za nią podążało stadko mniejszych automatów, polujących na wszystko, co zsunęło się z taśmy bądź sturlało z ogromnego, wypełnionego już po brzegi zbiornika na odpady.

      Nie namyślając się wiele, pobrnął w tamtą stronę i niedługo później, przy akompaniamencie trzasków, gwizdnięć oraz głośnego stukotu gąsienic, szedł raźno pośród czeredy automatów, których coraz to nowe egzemplarze wyjeżdżały z wnęk serwisowych, kolejno odblokowywanych przez prowadzącą to mechaniczne stado oczyszczarkę.