Bastion. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название Bastion
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-441-0



Скачать книгу

ją na ramię.

      – Nie jesteś porządnym facetem! – krzyknęła, gdy wychodził. – Poszłam z tobą tylko dlatego, że uważałam cię za miłego, porządnego faceta!

      Kiedy wszedł do drugiego pokoju, z jego ust wydobył się jęk. Na kanapie, gdzie jak sobie mgliście przypominał, był „połykany żywcem”, leżało co najmniej tuzin płyt z Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Kolejne trzy leżały na stołku obrotowym przy zakurzonym przenośnym stereo. Na przeciwległej ścianie wisiał wielki plakat Ryana O’Neala i Ali McGraw. Gdy jest się połykanym, nie trzeba mówić przepraszam, pomyślał. Cha, cha! Jezu, naprawdę mi odbija.

      Maria stała w drzwiach sypialni i w dalszym ciągu płakała. Na jednej nodze miała niewielkie draśnięcie – musiała zaciąć się przy goleniu.

      – Zadzwoń do mnie – wyszlochała. – Nie gniewam się na ciebie.

      Powinien powiedzieć: „Jasne, zadzwonię” – i to zakończyłoby całą sprawę. Zamiast tego jednak usłyszał, jak z jego ust wydobywa się obłąkańczy śmiech.

      – Twój łosoś się przypala – powiedział.

      Krzyknęła, a potem rzuciła się na niego i potknęła o leżącą na podłodze poduszkę. Upadła, przewracając butelkę z mlekiem, i potrąciła stojącą obok niej pustą butelkę po szkockiej.

      Boże święty, mieszaliśmy mleko z whisky? – zdziwił się Larry.

      Pospiesznie wyszedł z mieszkania i zbiegł po schodach. Kiedy dotarł do drzwi frontowych, usłyszał jej głos dochodzący z góry:

      – Nie jesteś porządnym facetem! Nie jesteś…

      Zatrzasnął za sobą drzwi i po chwili spowiło go parne, mgliste powietrze niosące ze sobą zapach wiosny i woń spalin samochodowych. Wciąż trzymał w dłoni papierosa wypalonego już prawie do samego filtra. Wyrzucił go do rynsztoka i odetchnął głęboko.

      Dobrze, że wyrwałem się z tego domu wariatów, pomyślał i w tym momencie z głuchym trzaskiem otworzyło się okno nad nim. Wiedział, co stanie się za chwilę.

      – Mam nadzieję, że zdechniesz! – wrzasnęła Maria. – Mam nadzieję, że wpierdolisz się pod pociąg! Nie jesteś piosenkarzem! W łóżku też jesteś do dupy! Wracaj do swojej mamuśki, wszarzu!

      Z okna sypialni na pierwszym piętrze wystrzeliła w jego stronę butelka po mleku. Larry uchylił się. Butelka spadła do rynsztoka i rozbiła się. Następna była butelka po szkockiej, która roztrzaskała się u jego stóp. Puścił się biegiem, osłaniając jedną ręką głowę.

      To szaleństwo nigdy się nie skończy, pomyślał.

      Z tyłu za nimi rozległ się triumfalny okrzyk:

      – Pocałuj mnie w dupę, ty głupi chuju!

      Skręcił za róg i po chwili znalazł się na wiadukcie. Opierając się o barierkę, patrzył na przejeżdżające w dole samochody i śmiał się histerycznie.

      – Nie mógłbyś rozegrać tego lepiej? – zapytał sam siebie. – Stary, na pewno potrafiłbyś zrobić to lepiej. To była marna zagrywka.

      Kiedy uświadomił sobie, że mówi to na głos, ponownie wybuchnął śmiechem. Nagle zakręciło mu się w głowie, poczuł mdłości i mocno zacisnął powieki. Jednocześnie włączył się obwód pamięci w Wydziale Masochizmu i usłyszał, jak Wayne Stukey mówi: „Wewnętrznie jesteś twardy. Masz w sobie ikrę, chłopie”.

      Potraktował tę dziewczynę jak starą kurwę…

      „Nie jesteś porządnym facetem”.

      Jestem. Jestem.

      Jednak kiedy jego goście odmówili opuszczenia domku na plaży, zagroził, że wezwie policję, i wcale nie żartował. Czy aby na pewno? Tak. Nie żartował. Większości tych ludzi nie znał, ale czterech czy pięciu z protestujących było jego starymi kumplami. I do tego ten drań Wayne Stukey stojący w drzwiach z rękoma splecionymi na piersiach jak „wielki pan w swoim wielkim dniu”.

      Sal Doria wyszedł, mówiąc: „Jeżeli coś takiego przytrafia się takim ludziom jak ty, Larry, to wolałbym, żebyś nie zrobił kariery”.

      Larry odwrócił się od szosy w dole, rozglądając się za taksówką.

      Skoro Sal rzeczywiście był jego serdecznym kumplem, to dlaczego starał się go wykorzystać? Dlaczego na nim żerował?

      „Nie jesteś porządnym facetem”.

      – Jestem – mruknął posępnie. – Ale kogo to obchodzi?

      Nadjechała taksówka, więc zatrzymał ją machnięciem ręki. Kierowca, podjeżdżając do krawężnika, zawahał się i Larry przypomniał sobie, że ma krew na czole. Otworzył tylne drzwiczki i wsiadł do samochodu, zanim taksiarz zdążył zmienić zdanie.

      – Manhattan. Budynek Banku Chemicznego – powiedział.

      Taksówka ruszyła.

      – Ma pan zranione czoło – rzucił taksiarz.

      – Dziewczyna rzuciła we mnie łopatką – wyjaśnił Larry.

      Taksiarz popatrzył na niego i uśmiechnął się współczująco, ale nic nie odpowiedział. Larry usadowił się wygodnie na siedzeniu i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób wyjaśni matce, gdzie spędził minioną noc.

      ROZDZIAŁ 11

      W holu spotkał czarną kobietę sprawiającą wrażenie zmęczonej. Powiedziała mu, że Alice Underwood jest teraz prawdopodobnie na dwudziestym czwartym piętrze, gdzie przeprowadza inwentaryzację.

      Wsiadł do windy i wjechał na górę. Czuł, że inni ludzie w kabinie rzucają ciekawskie spojrzenia na jego czoło. Rana już nie krwawiła, ale zrobił się na niej duży skrzep.

      Na dwudziestym czwartym piętrze mieściły się biura japońskiej firmy produkującej aparaty fotograficzne. Larry przez dobre dwadzieścia minut krążył po korytarzach, szukając matki, i zaczął czuć się jak dupek. Mijał pracowników biur, ale ponieważ większość z nich stanowili mali Japończycy, czuł się przy nich jak bardzo wysoki dupek.

      Niscy mężczyźni i kobiety o skośnych oczach patrzyli na jego ranę na czole i zakrwawiony rękaw kurtki i uśmiechali się ze współczuciem.

      W końcu znalazł drzwi z napisem: POMIESZCZENIE DOZORCY. SPRZĘT GOSPODARCZY, znajdujące się za ogromną paprotką. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte, więc uchylił je i zajrzał do środka.

      Jego matka stała odwrócona tyłem do niego. Była ubrana w bezkształtny szary uniform i miękkie pantofle na gumowej podeszwie. Włosy miała upięte pod czarną siateczką. W jednej dłoni trzymała kołonotatnik i najwyraźniej liczyła butelki środka do czyszczenia w sprayu stojące na jednej z wyższych półek.

      Poczuł nagle, że ma ochotę wziąć nogi za pas i uciec. Wróci do garażu o dwie przecznice od jej mieszkania, wyprowadzi datsuna, wsiądzie za kółko i pojedzie. Ale dokąd? Dokądkolwiek. Bar Harbor w Maine, Tampa na Florydzie, Salt Lake City w Utah. Wszędzie będzie dobrze, musi tylko znaleźć się jak najdalej od Deweya Decka i tej małej, pachnącej mydłem kanciapy.

      Nie wiedział, czy to przez świetlówki, czy przez ranę na czole, ale znowu potwornie rozbolała go głowa.

      Przestań się rozklejać nad sobą, mięczaku.

      – Cześć, mamo – powiedział.

      Drgnęła, ale się nie odwróciła.

      – Jesteś, Larry. A więc jednak trafiłeś tu.

      – Jasne. –