Bastion. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название Bastion
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-441-0



Скачать книгу

znajduje się nie tam, gdzie powinien. Łóżko było pojedyncze, ale leżały na nim dwie poduszki. Czuł zapach smażonego boczku. Usiadł, wyjrzał przez okno w kolejny szary nowojorski dzień i jego pierwszą myślą było to, że w nocy coś strasznego stało się z Berkeley. Było bardziej brudne i błotniste niż zwykle i wyglądało znacznie starzej. Jednak po chwili powróciły do niego wspomnienia ostatniej nocy i uświadomił sobie, że patrzy nie na Berkeley, lecz na Fordham. Znajdował się w jakimś mieszkaniu na pierwszym piętrze przy Tremont Avenue, niedaleko od Concourse, a jego matka na pewno zachodziła w głowę, gdzie spędził tę noc. Czy zadzwonił do niej, podając jakiekolwiek wyjaśnienie?

      Zsunął nogi z łóżka i znalazł zmiętą paczkę winstonów. W środku tkwił jeden papieros. Zapalił go, używając do tego ogromnego plastikowego bica. Papieros smakował jak gówno. Z kuchni dochodziło skwierczenie bekonu przypominające radiowe zakłócenia.

      Dziewczyna miała na imię Maria i powiedziała, że była… No właśnie, kim była? Oralną higienistką? Tak, chyba tak. Larry nie miał pojęcia, co wiedziała na temat higieny, ale w kwestii oralnej nie miała sobie równych. Przypominał sobie, jak połykała go niczym magik pałeczkę perkusisty. Ze starego stereo stojącego w saloniku płynęły słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha o tym, jak wiele wody upłynęło w rzece, i o czasie, który straciliśmy. Ale Maria z całą pewnością nie straciła ani chwili. Była nieco wstrząśnięta, kiedy powiedział jej, jak się nazywa. Czy podczas nocnej balangi nie wychodzili, aby znaleźć jakiś otwarty sklep muzyczny, gdzie mogliby kupić egzemplarz jego płyty?

      Jęknął cicho i próbował prześledzić wydarzenia ubiegłego wieczoru od nieszkodliwego początku do szalonego finału.

      Pamiętał, że Yankees nie ma w mieście. Kiedy się obudził, jego matki nie było w domu (poszła do pracy), ale zostawiła mu na stole kuchennym harmonogram rozgrywek Yankees i krótki liścik:

      Larry, jak widzisz, Yankees nie wrócą aż do dziesiątego lipca. Czwartego jest specjalny, podwójny mecz. Jeżeli nie masz żadnych innych planów, może zabrałbyś na niego swoją matkę? Kupię piwo i hot dogi. W lodówce masz jajka i kiełbasę, a w pojemniku na chleb znajdziesz słodkie rogaliki – jeżeli je lubisz.

      Uważaj na siebie, chłopcze.

      Poniżej znajdował się dopisek:

      Większość dzieciaków, z którymi się przyjaźniłeś, wyjechała, ale wydaje mi się, że Buddy Marx pracuje w drukarni przy Stricker Avenue.

      Na myśl o tym liściku skrzywił się z niechęcią.

      Żadnego „kochany” przed jego imieniem. Żadnego „kocham” na końcu. Nie wierzyła w takie puste słowa. Prawda znajdowała się w lodówce. Kiedy on odsypiał podróż, wyszła do sklepu i kupiła wszystko, co kiedyś lubił. Naprawdę wszystko. To było przerażające. Miała doskonałą pamięć. Szynka w puszce. Dwa półfuntowe opakowania prawdziwego masła – jak ona może sobie na to pozwolić przy swoich zarobkach? Dwanaście puszek coli. Kiełbaski. Peklowana wołowina marynowana w sosie, który był jej sekretem i którego składników nie chciała zdradzić nawet swojemu synowi. Duże opakowanie lodów Baskin-Robbinsa o smaku brzoskwiniowym. Do tego sernik z truskawkami. Wiedziony jakimś impulsem, poszedł do łazienki. Nie tylko po to, aby ulżyć pęcherzowi, chciał również rzucić okiem na zawartość apteczki. W plastikowym uchwycie tkwiła nowiutka szczoteczka do zębów, a obok niej leżały wszystkie jego stare szczoteczki. W szafce znalazł paczuszkę żyletek, pojemnik z kremem do golenia i buteleczkę wody kolońskiej Old Spice.

      Niemal usłyszał głos matki:

      „Może to niezbyt wymyślny zapach, ale całkiem dobry jak na tę cenę”.

      Przez chwilę patrzył na te wszystkie rzeczy, po czym wziął do ręki nową tubkę pasty do zębów. Żadnego „kochany synku”, żadnego „kocham cię – mama”. Tylko nowa szczoteczka do zębów, nowa tubka pasty, nowa butelka wody kolońskiej. Czasami prawdziwa miłość jest nie tylko niema, ale i ślepa, pomyślał. Gdy szorował zęby, zastanawiał się, czy gdzieś w tym wszystkim nie kryje się jakaś piosenka.

      Do pokoju weszła oralna higienistka ubrana w różową nylonową półhalkę i nic więcej.

      – Cześć, Larry – powiedziała.

      Była całkiem niebrzydka, w typie Sandry Dee, i miała sterczące piersi. Jak brzmiał ten stary dowcip? Kumpel mówi do kumpla przy piwie: „Słuchaj, stary, miałem wczoraj ekstralaskę: para trzydziestek ósemek i taaaka lufa!”. Bardzo zabawne. Przebył kilka tysięcy mil, żeby spędzić noc połykany przez Sandrę Dee.

      – Cześć – odparł i wstał.

      Był nagi, jego ubranie leżało na podłodze przy łóżku. Zaczął się ubierać.

      – Mam szlafrok. Możesz go włożyć, jeśli chcesz. Przygotowałam łososia i bekon.

      – Łososia i bekon? – Żołądek zaczął mu się zwijać w harmonijkę. – Nie, dziękuję. Powinienem już zmykać. Muszę się z kimś zobaczyć.

      – Ejże! Przecież nie możesz mnie tak zostawić…

      – Naprawdę muszę iść. To ważne.

      – Ja też jestem ważna! – zawołała piskliwym głosem.

      Jej głos rozsadzał Larry’emu czaszkę. Pomyślał o Fredzie Flintstonie krzyczącym na całe gardło: „Wiiiilmaaa!”.

      – Wychodzi z ciebie Bronx, złotko – stwierdził.

      – Co to ma znaczyć?

      Oparła dłonie na biodrach, w jednej zaciśniętej pięści trzymała zatłuszczoną łopatkę. Jej piersi zakołysały się ponętnie, ale nie podnieciło to Larry’ego. Wsunął stopy w nogawki spodni i zaczął je wciągać.

      – Owszem, pochodzę z Bronksu, ale co z tego? Nie jestem czarna. Co masz przeciwko Bronksowi? Co ty, kurde, rasista jesteś?

      – Nie mam nic przeciwko Bronksowi i nie jestem rasistą – odparł, podchodząc do niej na bosaka. – Posłuchaj, tym kimś, z kim mam się spotkać, jest moja matka. Przyjechałem do miasta dwa dni temu i wczoraj wieczorem nawet do niej nie zadzwoniłem… A może zadzwoniłem? – zapytał z nadzieją w głosie.

      – Do nikogo wczoraj nie dzwoniłeś – odparła. – I mogę się założyć, że wcale nie chodzi o twoją matkę.

      Ponownie podszedł do łóżka i włożył mokasyny.

      – Ale tak właśnie jest. Pracuje w Banku Chemicznym. Wydaje mi się, że jest teraz kierowniczką piętra.

      – Mogę się też założyć, że nie jesteś tym Larrym Underwoodem – dodała Maria.

      – Wierz sobie, w co tylko chcesz. Muszę już zmykać.

      – Ty tani chuju! – wrzasnęła. – A co mam zrobić z żarciem, które zrobiłam?

      – Możesz wyrzucić je przez okno – odparł.

      Cisnęła w niego łopatką. Każdego innego dnia z pewnością nie trafiłaby. Jak wiadomo, jedno z praw fizyki głosi, że łopatka ciśnięta przez rozwścieczoną oralną higienistkę nigdy nie leci po linii prostej. Tyle że czasami zdarza się wyjątek potwierdzający regułę. Tak było i tym razem – świst, świst, obrót dookoła osi, trzask i łopatka wyrżnęła Larry’ego w czoło. Nie zabolało go to specjalnie, ale kiedy pochylił się, żeby podnieść łopatkę, zobaczył dwie duże krople krwi skapujące na dywan. Zrobił dwa kroki do przodu, trzymając łopatkę w dłoni.

      – Powinienem ci tym dołożyć! – krzyknął.

      – Jasne… – mruknęła, wycofując się trwożliwie z pokoju.