Bastion. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название Bastion
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-441-0



Скачать книгу

swojego pobytu w poczekalni dr. Sweeneya Norrisowie przekazali chorobę, która już niebawem w całym kraju będzie znana jako Kapitan Trips, ponad dwudziestu pięciu osobom – łącznie z pewną matroną, która zajrzała tu tylko po to, aby zapłacić za wcześniejszą wizytę. Ową matroną była pani Roberta Bradford, Sara Bradford dla członków klubu brydżowego i Cookie dla męża i bliskich znajomych. Tego wieczoru karta szła jej bardzo dobrze – może dlatego, że jej partnerką była najlepsza przyjaciółka Angela Dupray. Mogło się wydawać, że obie kobiety porozumiewają się telepatycznie. Wygrały trzy robry, jednego po drugim, kończąc ostatniego wielkim szlemem. Dla Sary jedynym minusem tej miłej rozrywki był fakt, że najwyraźniej zaczynała ją chwytać grypa. To nie było w porządku – przecież niedawno chorowała. Kiedy o godzinie dziewiątej przyjęcie dobiegło końca, razem z przyjaciółką wyszła na szybkiego drinka do pobliskiego koktajlbaru.

      Angela nie spieszyła się do domu, bo tego dnia jej mąż David miał gości – grali jak zawsze w pokera, a ona nie potrafiła zasnąć przy robionym przez nich hałasie… chyba że zaaplikowałaby sobie jakiś skuteczny środek nasenny, na przykład dwa drinki z ginem. Sara zamówiła ward 8 i obie kobiety zaczęły rozmawiać o brydżowej rozgrywce.

      W tym czasie zdołały zarazić wszystkich gości znajdujących się w barze łącznie z dwójką młodych ludzi pijących piwo przy stoliku obok. Wybierali się do Kalifornii – tak jak niegdyś Larry Underwood i jego przyjaciel Rudy Schwartz – w poszukiwaniu szczęścia i fortuny. Ich przyjaciel obiecał, że załatwi im pracę w firmie zajmującej się przeprowadzkami. Następnego dnia wyruszyli na zachód, zarażając każdego, kogo napotkali po drodze.

      Tak zwane łańcuszki szczęścia nigdy nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Nigdy nie otrzymujesz miliona czy więcej dolarów, które ci się obiecuje, jeśli wyślesz jednego dolara na nazwisko znajdujące się u góry listy, dopiszesz swoje nazwisko u dołu i wyślesz pięć kopii listu do pięciu swoich przyjaciół. Ale ten łańcuszek, zwany łańcuszkiem Kapitana Tripsa, zadziałał idealnie. Tym razem jednak piramida zaczynała się nie od dołu, lecz od góry, a na samym jej wierzchołku należałoby umieścić nieżyjącego już wojskowego strażnika o nazwisku Charles Campion. „Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka” – jak mówi przysłowie. Tyle że ten szczególny „łańcuszek” nie przynosił stosu listów z jednodolarowymi banknotami w środku – choroba znana jako Kapitan Trips oznaczała setki i tysiące sypialni z jednym lub dwoma ciałami, rowy i doły wypełnione zwłokami oraz stosy trupów wyrzucane na wybrzeżach, do oceanu, w głąb kamieniołomów lub grzebane w fundamentach nieukończonych domów. W ostatniej fazie ciała będą leżały tam, gdzie upadły.

      Sara Bradford i Angela Dupray wróciły razem do swoich samochodów (zarażając przy tym pięciu czy sześciu ludzi, których minęły na ulicy), po czym uścisnęły się na pożegnanie i pojechały każda w swoją stronę. Sara wróciła do domu, aby zarazić swojego męża, jego pięciu kumpli od pokera i nastoletnią córkę Samantę. Choć jej rodzice o tym nie wiedzieli, Samanta była przekonana, że złapała syfa od swojego chłopaka. Ale w porównaniu z tym, czym zaraziła ją matka, syfilis przypominał zwyczajny wyprysk na czole.

      Następnego dnia pojechała na basen YWCA w Polliston, aby zarazić wszystkich, którzy się tam znajdowali.

      I tak dalej, i tak dalej…

      ROZDZIAŁ 9

      Zaatakowali go tuż po zmierzchu, kiedy maszerował wzdłuż odnogi US Route 27, która jeszcze milę temu, przebiegając przez miasto, nazywała się Main Street. Jakieś dwie mile dalej miał zamiar skręcić na zachód, idąc wzdłuż szosy numer 63, a po dojściu do rogatek rozpocząć wędrówkę na północ. Być może dwa piwa, które wypił, nieco przytępiły jego zmysły, ale czuł, że coś jest nie tak. Właśnie zaczął to sobie kojarzyć z czterema czy pięcioma miejscowymi osiłkami, którzy siedzieli na drugim końcu baru, kiedy wypadli jak burza z krzaków i rzucili się na niego.

      Walczył, jak umiał, powalił na ziemię jednego z nich, a drugiemu rozkwasił nos i sądząc po towarzyszącym temu odgłosie, pewnie mu go złamał. Przez krótką, pełną nadziei chwilę miał wrażenie, że zdoła wygrać. Walczył w milczeniu, co nieco zbiło ich z tropu. Nie byli zbyt twardzi, być może robili to już wcześniej i zawsze szło im jak z płatka, toteż pewnie nie spodziewali się, że chudy dzieciak z plecakiem będzie bronił się tak zajadle.

      Nagle jeden z nich uderzył go w szczękę, rozcinając mu dolną wargę czymś, co wyglądało jak uczelniany sygnet.

      Poczuł w ustach ciepły smak krwi. Zatoczył się do tyłu i ktoś schwycił go za ręce. Szarpał się jak oszalały i w końcu udało mu się uwolnić jedną rękę, ale w tej samej chwili na jego twarz spadła pięść. Zanim cios zamknął mu prawe oko, ponownie dostrzegł połyskujący w świetle gwiazd sygnet. Zobaczył gwiazdy i poczuł, że robi mu się słabo.

      Tracił przytomność, rozpływając się powoli w czerni zapomnienia. Ogarnięty przerażeniem zaczął walczyć jeszcze zacieklej. Facet z sygnetem stał teraz na wprost niego i Nick, obawiając się, że ponownie zostanie uderzony, kopnął go w brzuch.

      „Sygnet” zgiął się wpół i rozpaczliwie chwytał powietrze jak terier cierpiący na laryngitis. Pozostali podeszli bliżej. Byli barczystymi mężczyznami w szarych koszulach z podwiniętymi rękawami, spod których wystawały potężne bicepsy pokryte piegami od słońca. Nosili duże robocze buty. Ich czoła przesłaniały kosmyki przetłuszczonych włosów. W gasnącym świetle dnia wszystko to zaczynało przypominać Nickowi jakiś senny koszmar.

      Krew wpływała do jego otwartego oka. Ktoś zdarł mu z pleców plecak i zaraz potem spadł na niego grad ciosów, zmieniając go w podrygującą marionetkę. Jeszcze nie stracił świadomości. Czuł ich zdyszane oddechy, gdy okładali go pięściami.

      „Sygnet” chwiejnie podniósł się na nogi.

      – Przytrzymajcie go – polecił swoim kumplom. – Za włosy.

      Ich dłonie unieruchomiły jego ręce. Ktoś chwycił go za czuprynę.

      – Dlaczego on nie krzyczy? – spytał jeden z osiłków. – Dlaczego on nie krzyczy, Ray?

      – Mówiłem, żadnych imion – warknął „Sygnet”. – Gówno mnie obchodzi, dlaczego on nie krzyczy. Wpierdolę mu. Ten skurwiel mnie kopnął. To pierdolony tchórz stosujący podstępne sztuczki.

      Jego pięść opadła na twarz jeńca.

      Nick szarpnął głowę w bok i sygnet rozorał mu policzek.

      – Przytrzymajcie go! – krzyknął Ray. – Co wy, kurde, cioty czy jak?

      Pięść opadła ponownie i trafiła Nicka w nos, zamieniając go w ociekającą czerwienią miazgę. Oddech chłopaka stał się świszczący, a jego świadomość skurczyła się do rozmiarów wkładu do ołówka. Siedzący na pobliskiej sośnie lelek zaświergolił słodko i przejmująco, ale Nick tego nie słyszał.

      – Trzymajcie go – wycedził Ray. – Trzymajcie go, do cholery!

      Pięść po raz trzeci śmignęła w dół. Dwa przednie zęby Nicka pękły, rozłupane uderzeniem sygnetu. Nogi ugięły się pod nim i osunął się bezwładnie, podtrzymywany teraz tylko przez niewidzialne ręce osiłków.

      – Dość już, Ray! Chcesz go zabić?

      – Trzymaj go! Ten skurwiel mnie kopnął. Muszę mu wpierdolić.

      Na drodze okolonej po obu stronach krzewami i wysokimi sosnami pojawiły się światła jakiegoś pojazdu.

      – O Jezu!

      – Zostawcie tego śmiecia! Puśćcie go!

      Nick wiedział, że to powiedział Ray, jednak jego samego