Józef Balsamo, t. 5. Aleksander Dumas

Читать онлайн.
Название Józef Balsamo, t. 5
Автор произведения Aleksander Dumas
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-0296-9



Скачать книгу

byłaby upadła.

      — Stójże prosto, moja panno — szepnęła księżna de Noailles — jak ty się zachowujesz!

      Andrea nic nie odpowiedziała.

      — Ależ księżno, ona mdleje! — zawołała Maria Antonina i pospieszyła jej na pomoc.

      — Nie, nie! — odpowiedziała szybko Andrea i w oczach jej pojawiły się łzy. — To nic, Wasza Królewska Wysokość, już mi jest zupełnie dobrze, naprawdę lepiej.

      — Ależ ona blada jak chustka, mości księżno! Spójrz! To moja wina, bo ja ją wyłajałam. Siadaj, biedaczko, siadaj!

      — Wasza Królewska Wysokość...

      — No, no!... Gdy ja rozkazuję!... Podaj jej swoje krzesło, księże kapelanie.

      Andrea usiadła i pod wpływem tej ujmującej serdeczności twarz jej zaczęła powoli odzyskiwać rumieńce.

      — No, moja panno, czy teraz już możesz czytać? — zapytała Maria Antonina.

      — Tak, Wasza Królewska Wysokość, mogę. Zdaje się, że mogę.

      Andrea otworzyła książkę w miejscu, w którym wczoraj przerwała i zaczęła czytać, jak umiała najwyraźniej, starając się nadać głosowi możliwie przyjemną barwę.

      Zaledwie jednak przeczytała dwie czy trzy stronice, czarne punkciki zaczęły skakać jej przed oczyma, tańczyć, wreszcie zamazały się i stały nieczytelne. Andrea znów silnie pobladła; zimny pot wystąpił jej na piersiach, potem na czole, ciemne sińce pod oczyma, które doprowadziły niedawno do takiej irytacji starego Taverney, powiększyły się...

      Maria Antonina zdziwiona nagłą ciszą uniosła głowę i zawołała:

      — Znowu?... Ach, księżno, to dziecko doprawdy jest chore, mdleje.

      Jej Królewska Wysokość chwyciła flakonik z solami trzeźwiącymi i własnoręcznie przytknęła do nosa Andrei. Dziewczyna przyszła do siebie i znowu chciała podnieść książkę, lecz nadaremnie: nerwowe drżenie rąk nie ustawało przez kilka minut.

      — Andrea jest rzeczywiście chora — orzekła Jej Wysokość — gdyby tu pozostała dłużej, mogłoby się jej pogorszyć.

      — Panna de Taverney powinna jak najprędzej iść do domu — powiedziała z naciskiem księżna de Noailles.

      — Dlaczego? — spytała Maria Antonina.

      — Dlatego — odpowiedziała księżna z głębokim dygiem — że to mogą być objawy ospy.

      — Ospy?

      — Tak, ospa właśnie zaczyna się od wymiotów, zawrotu głowy i dreszczy.

      Jeszcze nie skończyła zdania, gdy ksiądz obawiając się zarażenia, wstał i wymknął się na palcach tak dyskretnie, że nikt tego nie zauważył.

      Kiedy Andrea powróciła do przytomności, ujrzała, że głowa jej spoczywa na rękach Marii Antoniny. Zażenowanie, że stała się przyczyną niepokoju osoby tak wysoko postawionej, dodało jej sił, a raczej odwagi; wstała i podeszła do okna w nadziei, że ją świeże powietrze orzeźwi.

      — Nie ma rady, moja kochana — rzekła Maria Antonina — idź do domu. Każę cię odprowadzić.

      — Zaręczam Waszej Królewskiej Wysokości, że czuję się daleko lepiej — i jeśli Wasza Królewska Wysokość pozwala mi się oddalić, pójdę sama.

      — Idź już, idź i nie martw się — rzekła Maria Antonina — nie będę cię więcej strofowała, kiedyś taka niedotykalska, moja ty mała filutko.

      Andrea rozrzewniona jej dobrocią, pocałowała następczynię tronu w rękę i wyszła z pokoju.

      Księżna z niepokojem odprowadzała ją wzrokiem. Gdy Andrea zeszła ze schodów, zawołała przez okno:

      — Nie wchodź jeszcze do mieszkania, pospaceruj trochę po słońcu, to ci dobrze zrobi.

      — O Boże, jaka ona dobra — pomyślała ze wzruszeniem Andrea.

      — I bądź tak uprzejma, przyślij do mnie księdza-botanika, znajdziesz go w kwaterze holenderskich tulipanów.

      Żeby odnaleźć księdza, Andrea musiała obejść cały park. Szła z pochyloną głową, niezupełnie jeszcze przytomna i nie zwracała najmniejszej uwagi na ptaki, które szczebiocąc przelatywały w radosnych gonitwach z gałązki na gałązkę, ani na pszczoły brzęczące w kwiatach bzu i tymianku. Nie spostrzegła nawet, że o dwadzieścia kroków stoi dwóch mężczyzn zajętych rozmową. Jeden z nich spoglądał na nią badawczo, a w jego oczach malowało się jakieś zmieszanie i niepokój.

      Byli to: Gilbert i pan de Jussieu. Pierwszy, oparty na motyce, słuchał uczonych wywodów profesora tłumaczącego, jak należy podlewać rośliny, które lubią suchy grunt tak, aby woda, przeciekając przez ziemię, nie zatrzymywała się w niej.

      Można było sądzić, że Gilbert słuchał z najwyższym zainteresowaniem objaśnień uczonego. Pan Jussieu uważał taki zapał do wiedzy za najzupełniej naturalny, gdyż komentarze na tym poziomie, wyłożone podczas publicznej prelekcji, wywołałyby burzliwe oklaski. Toteż dla biednego ogrodniczka możność wysłuchania tak wspaniałego wykładu, wyłożonego w obliczu samej natury przez męża tak światłego, powinna być szczęściem nadzwyczajnym.

      — Zważ tylko, moje dziecię. Masz przed sobą cztery gatunki gleby — pouczał pan de Jussieu. — Gdybym chciał, mógłbym wskazać jeszcze dziesięć innych odmian, powstałych wskutek mieszania się owych czterech głównych, lecz dla skromnego ogrodniczka owe dyferencje byłyby nadto subtelne. Wszelako, kto krząta się wokół kwiatów, powinien kosztować ziemię, podobnie, jak dobry ogrodnik kosztuje owoce. — Czy pojąłeś, mości Gilbercie?

      — Pojąłem, panie — odpowiedział Gilbert. Nagle usta otworzył i zagapił się na bok, bowiem w tej chwili zauważył Andreę; a że pan Jussieu stał tyłem do Andrei, Gilbert mógł na nią patrzeć, nie budząc podejrzeń profesora”. — Żeby skosztować ziemię — wyjaśniał dalej pan de Jussieu — należy wziąć garść jej małą, włożyć w naczynie i wlać powoli kilka kropel wody; gdy woda przecedzi się, wystarczy jedynie skosztować owe parę kropel, a już poznamy przymioty ziemi — według smaku — smak bowiem może być słony, ostry, kwaśny, już to przejęty odorem pewnych esencji rośliny, którą zamierzasz pielęgnować; albowiem wszystko w przyrodzeniu, jak uczy pan Rousseau, twój dawny opiekun, odpowiada sobie wzajem, sympatyzuje i dąży do zjednoczenia się...

      — Ach, mój Boże! — wykrzyknął raptem Gilbert wyciągając ręce.

      — Co się stało?

      — Ona mdleje, panie, ona mdleje! — Co za ona? Oszalałeś!

      — Ona, ona!

      — Co za ona?

      — Jakaś pani! — odparł skwapliwie Gilbert. Przestrach, bladość chłopca oraz słowo „ona” zdradziłyby tajemnicę młodego człowieka, gdyby właśnie Jussieu nie odwrócił się i nie spojrzał tam, gdzie Gilbert wskazywał ręką.

      Spojrzawszy, poznał Andreę, która z najwyższym wysiłkiem doszła do ławki za szpalerem i opadła na nią bezwładnie.

      O tej właśnie godzinie król miał zwyczaj składać wizytę następczyni tronu.

      I rzeczywiście, wyszedł po chwili z bocznej alei, która przebiegała między Grand a Petit Trianon. Pośpiech, z jakim Jussieu podbiegł do Andrei, której król przy słabym wzroku w pierwszej chwili nie poznał, stłumiony okrzyk Gilberta, wyrażający najwyższe przerażenie, sprawiły, że Ludwik XV przyśpieszył kroku.

      — Co tu się dzieje? Co się stało? —