Название | Listy z podróży do Ameryki |
---|---|
Автор произведения | Генрик Сенкевич |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-270-1547-1 |
Na wodach "Wielkiego ojca" wszędzie widać ruch ogromny. Widziałem galary, komięgi i szuhaleje, obładowane rozmaitym towarem, spławianym prawdopodobnie do St. Louis, a może i dalej. Flisacy i majtkowie tych statków, przybrani we flanelowe koszule i w obdarte kapelusze, silni, wysocy, przedstawiają doskonały typ Amerykanów kresowych, żyjących na pograniczu cywilizacji i pustyni, o których tyle zdarzyło mi się czytać w powieściach Coopera, Bret-Harta i innych. Ich zarośnięte podgardla, energiczne twarze, rewolwery sterczące w tylnej kieszeni spodni – wszystko to nadaje im pozór jakiś istotnie powieściowy, romantyczny i na wpół rozbójniczy. Płyną po największej części z Wisconsin albo z dorzeczy "Wielkiego ojca" wód, po brzegach których życie jest jeszcze dzikie i stepowe. Znać też po nich to życie: piją dużo i biją się o lada co, namiętności ich niepohamowane wybuchają za lada powodem; ale zresztą są to ludzie uczciwi i sprawiedliwi, lubo sprawiedliwość ich w stosowaniu prawa do innych na okrucieństwo czasem zakrawa.
Jowa jednak należy już do stanów ucywilizowanych, a Wielki Zachód właściwie rozpoczyna się dopiero za Missouri, od dość dużego miasta Omaha, przez które także przechodzi kolej Dwóch Oceanów. Nie chcąc jednak uprzedzać geografii w opowiadaniu, wracam do Clinton. Po półgodzinnym przystanku pociąg wyrusza dalej. Droga idzie teraz krajem zupełnie bezleśnym i podnosi się ciągle, zbliżamy się bowiem do olbrzymiego płaskowzgórza obejmującego cały środek Stanów Zjednoczonych, a stanowiącego stepy, czyli tak zwane tu prerie. Po obu stronach drogi mkną jeszcze farmy, ale już rzadsze niż w Illinois. Miejscami przy świetle księżyca widzę pola obsiane kukurydzą, której wysokie łodygi, czarne, zwiędłe i smutne, sterczą jeszcze od przeszłego lata. W miarę jak pędzimy na zachód, kraj staje się coraz pustszy. Jowa, lubo przecięta już kolejami na wszystkie strony, stanowi niby przedsionek tej olbrzymiej pustyni obejmującej przestrzeń od Missouri aż do Sierra Nevada. Kraj równy wszędzie, płaski, miejscami tylko powyginany w lekkie doliny i wzgórza. Drzewa nigdzie ani śladu. Oko gubi się w oddaleniu, nie znalazłszy przedmiotu, na którym by mogło spocząć. Krańce cywilizacji znać nawet i po towarzystwie, jakie zapełnia wagony. Zamiast starannie przybranych, mniej więcej eleganckich dżentelmenów pociąg napełnia się jakimiś brodatymi i wąsatymi postaciami w podartym odzieniu, z brudnymi węzełkami rzeczy przy sobie i z rewolwerami za pasem. Rozmowa wre głośna i burzliwa; czasem słychać klątwy; kłęby dymu unoszą się pod sklepieniem wagonów; drzwi trzaskają, otwierane i zamykane silnymi rękami; w rozmowach słychać często powtarzające się nazwiska Sioux i Pawnis, które to nazwy oznaczają Indian zamieszkujących Nebraskę i Dakota.
Sądziłem, że im dalej na zachód, tym pociąg będzie stawał się pustszy, tymczasem ze zdziwieniem spostrzegam prawdziwe tłumy osób czekające na każdej stacji. W wagonach w końcu zrobiło się tak ciasno, iż nikt nie mógł się poruszyć. Po europejsku rzeczy biorąc, było to towarzystwo jak najgorsze. Zawsze owi brodacze z rewolwerami sterczącymi w tylnej kieszeni, ale o twarzach coraz dzikszych. Tłum ten i w ogóle cały ów ruch wydał mi się czymś niezwyczajnym; dlatego usłyszawszy tuż obok mojej ławki pasażera mówiącego po francusku, pytałem, co by to znaczyło. Odpowiedział mi, że wszyscy ci ludzie ciągną do Omaha, a stamtąd przez Sioux City do Czarnych Gór, gdzie świeżo odkryto kopalnię złota. Byli to więc minerowie albo raczej awanturnicy wszelkich stanów, którzy porzucili inne zajęcie dla spodziewanych bajecznych zysków w górach. Pasażer Francuz mówił mi, że mnóstwo takich partii już się udało ku Black Hills, a co dzień nadciągają jeszcze nowe. Nie brak w nich nawet kobiet z dziećmi przy piersiach, które czasem jadą same, a czasem towarzyszą mężom. Na bocznych kolejach Jowy panuje ruch podobny; słowem: we wszystkich pogranicznych stanach słyszysz tylko okrzyk: "Black Hills! Black Hills!" A tymczasem ten raj wymarzony niejednemu grobem się stanie, tak bowiem cały kraj wokoło jak i Czarne Góry są własnością Siouxów, najliczniejszego z plemion indyjskich na północy, mogącego wystawić dziesięć tysięcy wojowników. Własność Czarnych Gór została im przyznana i zagwarantowana dawniej jeszcze przez rząd Stanów Zjednoczonych; dlatego topór wojenny długo leżał pogrzebany miedzy czerwonymi a białymi. Ale teraz rzeczy się zmieniły. Tłumy białych awanturników nie pytając o układy rządowe rzuciły się w góry. Rząd wprawdzie w takich razach nie daje im opieki ani posyła wojsk na ich obronę, ale awanturnicy, zbrojni i przywykli do boju z Indianami, mniej jeszcze dbają o pomoc niż o układy i zabierają, co im się podoba. Taki stan rzeczy, który zresztą w całych Stanach jest ogólny, przyprowadził Indian do rozpaczy.
Na próżno wysyłają poselstwa, które pergaminami, pieczęciami i podpisami dowodzą swej własności. Rząd nie ma siły utrzymać awanturników; co więcej, gdy kraj jest już zajęty, gdy powznoszą się farmy i miasta, rządowi nie pozostaje nic innego, jak tylko usankcjonować zbiór i doliczyć do Stanów jedno więcej terytorium. Tak dzieje się w Dakota, w Nebrasce, w Kansas, w Indian Territory, słowem: wszędzie. Rząd wyznacza dzikim ziemię, a biali ją zabierają i wytępiwszy Indian zakładają nowe stany. Ale wobec tego, cóż pozostaje czerwonoskórym? Oto wojna i wojna, bez nadziei zwycięstwa, tylko o śmierć. Dziś czerwoni wojownicy wiedzą już, że nie wytrzymają boju z "Długimi Nożami", jak nazywają białych, idzie, więc im o to, aby nie zginąć bez zemsty i żeby na tamtym świecie złożyć u nóg "Wielkiego Ducha" jak najwięcej krwawych skalpów zdartych z głów najeźdźców. Krótko mówiąc, rasa ta dzielna, choć dzika, ginie nieubłaganie na całej przestrzeni Stanów. Z cywilizacją, którą zresztą pod najgorszą postacią im się przedstawia, pogodzić się nie umieją i nie mogą, więc cywilizacja ta ściera ich z powierzchni ziemi równie nieubłaganie jak brutalnie.
Teraz przyszła kolej na Siouxów. Wojownicy ich pomalowali się ochrą i stanęli w gotowości do boju, który obecnie już się rozpoczął! Gazety są przepełnione opisami dramatycznych zajść w Czarnych Górach, które to opisy, częstokroć umyślnie przesadzone, podsycają tylko nienawiść białych i zamiast odstraszać, zachęcają tylko wszystkie niespokojne duchy do szukania krwawych awantur i do zemsty nad czerwonoskórymi. Niektóre z tych wieści brzmią jak prawdziwe romanse. Oto na przykład słyszałem opowiadanie o pewnej pannie, pięknej jak lilia i bogatej, która wyszła za mąż, wbrew woli rodziców, za biednego emigranta. Rodzice nie dali nic, małżeństwo żyło więc w biedzie. Piękna Nelly prała białymi rączkami bieliznę, młody małżonek zaś był pedlarem, to jest nosił i sprzedawał po domach towary. Aż przyszły wieści o kopalniach w Black Hills. Niewiele myśląc młody małżonek zabrał ukochaną Nelly i puścił się w góry. Raz ze strzelbą na ramieniu oddalił się od obozowiska, aby coś upolować na wieczerzę – i więcej nie wrócił. Nelly pozostałą sama, bez opieki i środków ratunku, wśród awanturników najgorszego gatunku. Szczęściem, w bliskości obozu co wieczór błyszczało ognisko traperów, to jest stepowych strzelców, którzy całe życie włóczą się po preriach polując i walcząc z Indianami. Otóż pewnej nocy przy ognisku traperów zabłysła blada twarzyczka Nelly.
– Jestem sama, biedna i zmęczona – rzekła im. – Kochałam, ale czerwonoskórzy porwali mi tego, któregom kochała. Udaję się do was. Przyjmijcie mnie, bom samotna, i ratujcie, bom nieszczęśliwa.
Półdzikie serca starych traperów poruszyły się litością. Nie tylko przyjęli biedną Nelly, ale pokochali ją jak córkę i strzegli jak źrenicy w oku. Zaraz nazajutrz ruszyli na poszukiwanie zaginionego oblubieńca i znaleźli go w wigwamach Siouxów, schorzałego, zbitego, bliższego śmierci niż życia, a bliższego śmierci tym bardziej, że pal męczarni dla niego stał już przed wigwamem wodza gotowy. Traperowie nocą przyczołgali się