Название | Listy z podróży do Ameryki |
---|---|
Автор произведения | Генрик Сенкевич |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-270-1547-1 |
Na chodnikach ruch ogromny. Tłumy ludzi białych i kolorowych biegną w rozmaite strony z tym czysto amerykańskim pośpiechem oznaczającym zacietrzewienie się handlowe; środkiem ulicy ciągnie mnóstwo powozów i fiakrów, słychać dzwonki tramwajów, nawoływania woźniców; wszędzie ścisk i wrzawa, zdradzająca wielką bujność życia tego młodego miasta. Wieczór wreszcie zapadł zupełny, ale widno było jak w dzień od tysiącznych płomieni gazowych. Wystawy olbrzymich sklepów płonęły jakby istne ogniska. Wybrawszy pierwszą lepszą ulice szedłem, gdzie mnie oczy poniosą. W niektórych miejscach szeregi domów przerywały się nagle, a natomiast widać było puste place pokryte okruchami cegły i rumowiskiem, oznakami niedawnego pożaru. Miejscami zdawało się, że tu zakładają nowe jakieś olbrzymie miasto. Jakem okiem mógł dojrzeć rusztowania i rusztowania, nie wykończone domy spoglądające pustymi jamami okien, wszędzie mury spiętrzone jedne nad drugimi, stosy cegły i wapna; aż oto dalej znów ulica, już wybudowana i wykończona; słychać turkot i wrzawę ludzi, błyszczą płomienie gazowe, słowem: miasto odrodzone jak Feniks z popiołów. Co przede wszystkim uderza w tych miastach amerykańskich, to ich żywotność, a zarazem nieprawdopodobna niemal energia mieszkańców. Przyszedł pożar, niesłychany w nowszych czasach: miasto spłonęło jak nabój prochu; mieszkańcy rozproszyli się, handel upadł, przemysł również; majątki poszły w ruinę, ludzie, bez dachu, chleba… Potem upłynęło kilka lat; miasto już stoi na dawnym miejscu; czterysta tysięcy mieszkańców znajduje w nim pracę i życie; wznoszą się domy, pałace, kościoły, fabryki, hotele, sklepy; kwitnie zamożność, wre ruch, praca i życie; za kilka jeszcze lat już i śladów pożogi nie będzie – a spali się miasto jeszcze raz, to i odbudują go jeszcze raz, jeszcze dwa i dziesięć razy, bo energia tych ludzi przezwycięża wszelkie nieszczęścia i wszelkie wypadki.
Nadzwyczajny swój wzrost zawdzięcza jednak Chicago prócz energii mieszkańców jeszcze i przepysznemu położeniu handlowemu. Leżąc nad Michiganem ta królowa jezior panuje nad całym systemem wód łączących Kanadę ze Stanami Zjednoczonymi. Cały handel owych mórz wewnętrznych leży bezpośrednio w jego ręku. Można rzec, że jest to port położony we wnętrzu lądów, dlatego też ciągnie jednocześnie korzyści tak z lądowego jak i z portowego swego położenia. Następnie, jako wielkie miasto, najdalej wysunięte na zachód na kolei Dwóch Oceanów, łączy New York z San Francisco, cywilizację z Dalekim Zachodem. Wschód wysyła produkta swego przemysłu, zachód produkta naturalne, Chicago zaś jest wielkim targowiskiem, gdzie się odbywa zamiana.
Idąc ulicą gdzie mnie oczy poniosą, wszedłem w dzielnice pustsze i cichsze. Potem miasto urwało się jakby ucięte, a natomiast zobaczyłem toń Michiganu. Osrebrzone światłem księżyca fale łamały się o niski bulwark, tuż pod mymi nogami. Z dala szumiał gwar miasta, a tu spokojniej było, przestronniej, powietrzniej, ciszej, tylko plusk wody, a od czasu do czasu gwizdanie dalekiego parowca przerywały uroczystą i bardzo poetyczną ciszę. Wróciłem wreszcie do hotelu, tak zwanego Palmerhouse, gmachu zbitego z wielkich płyt marmurowych, z prawdziwie babilońskim przepychem. Wszystko kapie tu od złota, jedwabiów i aksamitu. Oczy moje, nawykłe przed chwilą do pustej i mrocznej przestrzeni wód, mrużyły się pod nadmiarem światła i owego zbytku kipiącego jak bukiet piany na kielichu szampana. Ale też ten hotel to największa osobliwość Chicago. I tu, jak we wszystkich miastach Ameryki, nie masz pamiątek historycznych, zaklętych w kamień lub marmur zabytków przeszłości: kościołów, muzeów. Wszystko tu nowe, dzisiejsze; wszędzie, "jutro" jest wszystkim, a "wczoraj" znaczy pustynię, odwieczne lasy i wielką ciszę pustyni. Następnego dnia oglądaliśmy jeszcze miasto, po prawdzie jednak do poznania większości amerykańskich miast parę godzin wystarczą, niewiele więc widzieliśmy nowego. Ale dzień upłynął znowu; nazajutrz świtaniem puściliśmy się w dalszą drogę. Illinois, przez którego północny kraniec jechaliśmy cały dzień, jest krajem uprawnym, gęsto zaludnionym, którego całą różnicę od poprzednio opisywanych stanów stanowi coraz większy brak lasów i w ogóle drzew, co okolicom smutny nadaje pozór. Po obu stronach kolei widać jednak farmy stojące jedna przy drugiej i uprawne pola.
Tak w Illinois jak i w leżącym na północ Wisconsin istnieją dosyć znaczne osady polskie, zamieszkałe po największej części przez chłopów zostających pod wodzą proboszczów. Osady te, mimo iż dosyć ludne, są przecież mniej więcej biedne, mieszkańcy zaś tu i ówdzie żyją z ograniczeniem wielu potrzeb i tęsknią do kraju. Przyczyną tego jest brak znajomości języka, zwyczajów i w ogóle warunków miejscowych, bo zresztą ziemia urodzajna i wielka obfitość komunikacji zapewniają osadom wszelkie warunki pomyślności i rozwoju. Po upływie dwunastu godzin przybyliśmy na granicę Illinois i Aiowa (Jowa), do stacji, a raczej osady Clinton, leżącej tuż nad brzegiem Missisipi.
Był