Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Listy z podróży do Ameryki
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1547-1



Скачать книгу

a z czasem tak się do tego przywyka, że potem już i usnąć przez parę nocy nie można bez zwykłego kolejowego huku i zwykłego kolejowego drżenia. Kto jeździ tak zwanymi sleeping-carami, temu podobna podróż przechodzi dość znośnie; sypia się bowiem na łóżku mniej więcej takim albo nawet i lepszym jak w domu; ale kto musi przepędzać noce w zwykłym wagonie, ten cierpi prawdziwe męki; w opowiadaniach bowiem o wygodzie i komforcie wagonów amerykańskich tyle jest prawdy, ile w wieściach o kolejowej szybkości. Zwyczajny amerykański wagon pierwszej klasy jest to ogromna buda, wzdłuż boków której stoją dwa szeregi ławeczek, każda na dwie osoby, środkiem zaś znajduje się miejsce dla przechodzących. Ławeczki te, obite zwykle wypłowiałym welwetem albo obdrapaną zieloną ceratą, są tak wąskie, że z trudnością mogą pomieścić dwie średniej tuszy osoby, stoją zaś tak blisko siebie, że każdy opatrzony trochę dłuższymi nogami śmiertelnik rzeczywiście nie wie, co z nimi zrobić, jeżeli zwyczajem wielu Amerykanów nie zechce ich oprzeć na poręczy następującej ławki, chwytając w ten sposób jakby w szczypce głowę pierwszego lepszego pasażera.

      W każdym z dwóch końców wagonów znajduje się przy tym piecyk żelazny, w który posługacz kolejowy nakłada dzień i noc tyle węgli, ile się zmieści. Gorąco oczywiście jest nie do wytrzymania, swąd jeszcze większy od gorąca, pasażerowie spacerują po całym pociągu, konduktor raz po raz przetwiera drzwiami, zimny wiatr wpada z całym zapasem reumatyzmów; sąsiedzi żują tytuń, spluwają, jedzą, śpią; wszędzie największy nieład i nieporządek; na podłodze mnóstwo skórek od rozmaitych owoców, skorupek od orzechów, fajansowych spluwaczek, o które potykasz się co krok; jedni gwiżdżą, inni śpiewają, inni chrapią, dzieci wrzeszczą, mężczyźni zdejmują surduty, kobiety są jak można do rosołu, słowem: istna zarwańska ulica.

      Rankiem szczególniej wagon taki wygląda jak prawdziwe pobojowisko. Wśród tego chaosu krąży konduktor, wcale nie taki poczciwina, jak w Europie, który klasyfikuje podróżnych na "porządnych" i "nieporządnych" i rozsadza ich wedle tej klasyfikacji, albo któremu daje się papierosa za to, żeby nikogo więcej nie puszczał do przedziału; ale wielki konduktor, wielka figura, istny kapitan okrętu, który przełazi się ciągle po całym wagonie, siada w sleeping-carach lub drawing-roomach, zakłada nogi na nieprawdopodobne wysokości, zdejmuje surdut, przysiada się do kobiet, często jest wspaniałym, czasem wyniosłym, czasem majestatycznym, czasem wyniośle poufałym lub tylko karcącym, a czasem opuchniętym po nieszczęśliwej zamianie kilkunastu kułaków z jakim traperem, który znowu nie robi sobie nic nawet z osób tak wysoko położonych.

      W ogóle na tych kolejach jest tak: jeżeli ty obrazisz konduktora, wyzwie cię na kułaki, popodbija ci oczy i wyrzuci z wagonu; ale jeżeli jesteś silniejszy, to ty możesz zgruchotać mu szczękę i wyrzucić z wagonu. Toż samo ma się rozumieć i o tych dżentelmenach, którzy palą w piecach lub ścielą łóżka w sleeping-carach, choć zresztą jak wszędzie, tak i w Ameryce, kto się sam szanuje i awantury nie szuka, ten jej nie znajdzie, owszem, jeżeli jest cudzoziemcem, będą go tu na swój sposób szanować.

      W sleeping-carach, to jest w sypialniach wagonowych, albo jeszcze w tak zwanych silverpalace Pulmana panuje istotnie pewien komfort i większy porządek. Wieczorem przychodzi Murzyn, wyciąga rozmaite szuflady w bokach wagonów i zamienia je w łóżka, które umieszczone są jedne nad drugimi w bocznych, dłuższych ścianach wagonów, każda zaś jedna para oddzielona od drugiej adamaszkowymi firankami. Takie dwa łóżka nazywają się sekcją: łóżko dolne lepsze, górne gorsze; kiedy się podróżuje we dwóch lub we dwoje, zamawia się naprzód taką sekcję i ma się na noc jakby własny, i to adamaszkowy buduar; podróżujący jednak pojedynczo i nie chcący płacić za całą sekcję, mają prawo tylko do jednego łóżka, co jest nieprzyjemnym i ambarasującym… ponieważ często się zdarza, że ta sama sekcja przypada nie na dwóch, ale na dwoje.

      Nie ma w tym najmniejszej przesady. Stary Niemiec sprzedający cygara, który jechał razem z nami aż do Omaha, był współwłaścicielem sekcji, której dolną, wygodniejszą połowę zajmowała również wiekowa i chuda jak śmierć miss. Każdego ranka oboje rzucali na siebie nader niezadowolone spojrzenia, co wieczór zaś biedny Niemiec musiał gramolić się na górne łóżko, co czyniąc gniótł pościel dolnego i stękał, jakby miał zamiar oddać w tej podróży duszę. Taki zwyczaj w Europie pociągnąłby zapewne za sobą rozmaite mniej więcej skandaliczne następstwa. Amerykanie jednak nie znajdują w nim nic dziwnego. Tłumaczy się to łatwo nadzwyczajną czcią i szacunkiem, jakim tu otoczona jest kobieta. Każda z kobiet, chociażby najmłodsza, jeśli tylko podróżuje sama, jest pod opieką wszystkich mężczyzn, którzy krwawo, bo po prostu pięścią, rewolwerem, lub w stanach, gdzie panuje prawo lynch, nawet postronkiem, mszczą się za wyrządzoną jej obelgę, choćby to byli prości tylko górnicy lub farmerowie. Swoją drogą czci tej i uszanowania nie należy brać za jedno z francuską wykwintnością. Dżentelmenowie, którzy z nami jechali, jakkolwiek należący do wyższych warstw społecznych, bynajmniej nie uważali za niestosowne chodzić wobec kobiet bez surdutów lub bez butów, a gdyśmy zwracali na to ich uwagę, odpowiadali, że rzecz nie w tym i że zachowywanie takich czczych pozorów jest tylko blichtrem, poza którym kryje się podstęp i zasadzka. My jednak po staremu trzymaliśmy się prawideł nie amerykańskiej, ale naszej polskiej i europejskiej dworności, która przez kobiety tutejsze za najlepszą jest uważana.

      Nazajutrz rano, po pierwszej nocy, rozbudziliśmy się dość późno. Większość łóżek w wagonie była już poskładana; niektóre damy ubrane, a nawet wystrojone, piły kawę lub herbatę na małych stoliczkach stojących między kanapkami; dżentelmenowie w surdutach i bez surdutów wchodzili lub wychodzili z małej ubieralni męskiej umieszczonej w końcu wagonu; konduktor siedział pod oknem z rękami w kieszeniach i z zaspanymi oczyma, męczony przez głośną czkawkę, i rzucał niezadowolone spojrzenia na obecnych, jakby dziwiąc się, że nikt nie poczuwa się do obowiązku powinszowania mu tak szczęśliwej ulgi, jaką jest czkawka w sprawach trawienia, ja zaś poszedłem do okna, aby zobaczyć, jak też wygląda Ameryka po dniu, przy świetle słonecznym.

      Pociąg szedł teraz drogą otwartą i niską, na płaszczyźnie, której krańce zamykały lasy drzew bezlistnych. Okolica była ludna. Po obu stronach widać było farmy z pięknymi domkami w stylu szwajcarskim, krajobraz zresztą dość podobny do polskiego. Gospodarstwa, o ile tę rzecz można ocenić w zimie, ani mogą się porównać z niemieckimi, belgijskimi lub francuskimi. Liche zabudowania gospodarskie, brak porządnych płotów zupełny, brak rowów: wszystko to przypomina zapadłe strony Podlasia lub Pińszczyznę. Ziemia, znać bardzo urodzajna, ale też dlatego może nie dość starannie uprawna, smutno przedstawia się oku przywykłemu do pysznej kultury w zachodniej Europie. Wszędzie tu widać jakby jakiś pośpiech w zakładaniu gospodarstw; znać, że nie miały jeszcze czasu ustalić się i przyozdobić. Miejscami, jakkolwiek jechaliśmy ciągle stanem New York, najludniejszym i najlepiej zagospodarowanym ze wszystkich, domki farmerskie, samotnie stojące wśród rubieży leśnych, widocznie świeżo co były wyszły spod siekiery. Naokół ani drzew cienistych, ani sadów owocowych, ani znaku ogrodów; las tylko szczery lub jak okiem dojrzysz, smutne, osmolone szeregi pni wyciętych, miejscami stosy gałęzi i wiórów, tu i ówdzie zaś wielkie kałuże, pełne wody ciemnej, błotnistej, ujęte na brzegach w szarawą ramę brudnego śniegu. Miejsca takie mimo woli przywiodły mi na myśl sceny trzebieży lasów, jakie tyle razy widziałem u nas; tu jednak mają one inne, mniej złowróżbne znaczenie. Tu lasów jeszcze dziś wszędzie taka jest obfitość, że pionierowie oczyszczający z nich kraj prawdziwą mu oddają przysługę. Nieraz też widzieć można samotne domki stojące wśród lasów, a naokół domków uprawne już pola, które rok temu porastały jeszcze gąszczem leśnym. Dzień i noc słychać w tych okolicach huk siekiery, wystraszony zwierz i ptactwo cofa się coraz bardziej na zachód, z każdym dniem niemal nowe przestrzenie z mroku leśnego wychylając się na światło dzienne oczekują tylko rąk i pługów, ażeby zamienić się w łany zbożowe.

      Z tym wszystkim, z tego, com się dowiedział lub na com własnymi patrzył oczyma, mogę śmiało twierdzić, że Amerykanie rodowici nie są w ogóle wzorowymi gospodarzami. Zbyt są ruchliwi,