Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Listy z podróży do Ameryki
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1547-1



Скачать книгу

i oddanie się całkowite naturze. Więc też przezwyciężywszy pierwszy nieład pognębionych myśli trudno potem oczu oderwać od tego widoku. Otchłań poczyna nęcić i wabić. Jakaś nieprzezwyciężona siła ciągnie widza nad sam brzeg przepaści; chciałby ją mieć tuż, tuż pod stopami, nie oddzieloną nawet calem stałego gruntu. Chciałby pochylić się i zawisnąć, choćby przez chwilę, między życiem a śmiercią. A tam na dnie potworne skręty spienionej wody zdają się otwierać na przyjęcie topielca, to znów bryzgi wyciągają się na kształt ramion gotowych objąć i porwać. Przepaść mówi: "Pójdź!" – ale po chwili instynkt odpowiada jej: "Dobrze, ale z wszelkimi ostrożnościami!" Jakoż "z wszelkimi ostrożnościami" można zejść na dół pod kaskadę, woda bowiem spada z taką siłą i pędem, że wygina się i tworzy łuk, między stroną wklęsłą którego a skałą znajduje się miejsce wolne, zawalone tylko pianą i lodami. Żeby jednak tam dostać się, trzeba naprzód przebrać się odpowiednio; dlatego udaliśmy się do domku przewodnika-Murzyna, który wynajmuje siebie i swoje kostiumy. W chacie Murzyna zastaliśmy już jakąś parę angielską robiącą również wodospadową tualetę. Stara, brzydka i chuda miss, przybrana w obrzydliwy płaszcz i kaptur z pęcherzów rybich, spod którego widać było jej koniec nosa i złote okulary, wyglądała jak strach na wróble. My ubraliśmy się w podobneż płaszcze i kaptury i wreszcie ruszyliśmy całą karawaną. Po chwili Murzyn wprowadził nas do małego, drewnianego budynku, w którego podłodze czerniał otwór, w otworze zaś schody. Zimno bijące z lodów leżących między skałą i wodospadem i ciemność ogarnęły nas zaraz na wstępie. Brzydkie Murzynisko, podobniejsze do goryla niż do człowieka, szło naprzód, wołając od czasu do czasu: "Ho! ho!" dla wskazania nam drogi w ciemnościach. Na koniec, po kilkudziesięciu schodach, blade światło idące z dołu uderzyło o nasze oczy. Weszliśmy do małej sionki, z której wyjście wiodło prosto pod wodospad, ale przewodnik zawołał: "Stop!" i począł przywiązywać do butów naszych podeszwy podbite ostrymi, żelaznymi gwoździami. Angielska miss zdawała się uznawać to jako cokolwiek shocking, ale na koniec dała się nakłonić i spuściwszy oczy czy też okulary wyciągnęła, skromnie do Murzyna nogę, a raczej szpadę mającą kilka cali szerokości, ale za to koło jednego łokcia długości. Potem weszliśmy pod wodospad.

      Nie wiem dlaczego, wewnątrz huk wydaje się mniejszy jak zewnątrz; szarawe światło dzienne wnika przez zasłonę wody napełniając całą jaskinię ponurym jakimś półmrokiem, półblaskiem. Skała stanowiąca tylną ścianę czarna, popękana; grunt złożony z wielkich złamów lodu; wszędzie dziko i pogrzebowo. Wąskie wstążeczki wody oderwane od ogólnego wodospadu spadają z szelestem na lody; powietrze przesiąknięte jest mgłą i kroplami; wiatr, który nie wiem jak się tu dostaje, dmie jakby w kuźni diabelskiej; zimno przenika przez pęcherzowe płaszcze i paletoty. Mimo mniejszego huku niepodobna się usłyszeć i zrozumieć. Po ogromnych i śliskich jak szkło bryłach lodu zbliżyłem się tuż do wodospadu, albowiem ostre kolce moich butów usuwały wszelkie niebezpieczeństwo. Przewodnik zaczął coś wołać, ale widziałem tylko jego gesta i poruszenia ust, głos zaś ginął wśród ryku. Nic piękniejszego jak wodospad widziany od wewnątrz z dołu. Kiedym spojrzał w górę, zasłona wód wydawała mi się nieruchomą, niby jedną ogromną szybą lodową, i gdyby nie wrzenie u dołu, sądziłbym, że istotnie zamarzła. Ale kłęby piany, które od czasu do czasu dostawały się z zewnątrz, rozpraszały wszelkie złudzenie. Potem spojrzałem na dół. Jakąż to niezgłębioną przepaść musiały wybić w ziemi te wody spadające od wieków z takim impetem! Wszystko tam na dole wre, kipi, rozbija się, burzy, słowem: istne piekło wodne. Cofnąwszy się z lodowatego krańca odetchnąłem głęboko, jakby po nadmiernej pracy. Wnętrze jaskini wydało mi się spokojne. Małe wstążeczki przeciekającej wody rozbijały się w brylantowe krople o lodowiska, z wdziękiem i łagodnością stanowiącą prawdziwe przeciwstawienie temu sabbatowi ryczącemu o kilkanaście kroków dalej. Oczy me tak dalece już oswoiły się z półmrokiem, że widziałem dokładnie każdy złam i każdą szparę czarnej skały, również jak i kępki mchu lśniącego wilgocią w szczelinach.

      Czas było wracać, bo zimno i wilgoć stawały się coraz dotkliwsze, ale tymczasem nasi Anglicy opóźnili powrót pakując do wszystkich kieszeni ułamki skały. Sądzę, że gdyby mogli, schowaliby do kieszeni całą Niagarę, aby ją przenieść do British Museum, tak jak to zrobili z Akropolem greckim. Wyszliśmy wreszcie. Przez drogę towarzysz mój począł się kłócić z młodym Anglikiem, który dowodził koniecznie, że wodospad leży w Anglii, ponieważ Kanada jest Anglią; a kiedy wreszcie powiedzieliśmy mu, że Anglia ustępując niedawno prawa rybołówstwa na jeziorach Amerykanom zrzeka się niejako przez to prawa do jezior – umilkł, zły widocznie czy rozgniewany, nie wiem, czy na Jankesów, czy na nas. Wyszedłszy na zewnątrz jamy, na powierzchnię ziemi, nie ujrzeliśmy znów wcale wodospadu, wszystko bowiem zasłaniał białawy tuman mgły, którym było przesiąknięte całe powietrze. Zwiedziliśmy jeszcze domy leżące nad brzegiem. W jednym z nich jest muzeum zawierające niezbyt osobliwe zresztą osobliwości Niagary, jako to: muszle, skamieniałości, kości zwierząt porwanych przez pęd wody, fotografie okolicznych widoków i tym podobne. W rzeczywistości domy te są to pułapki na podróżnych, którym sprzedają tu na wagę złota rozmaite niby pamiątkowe drobiazgi. Na dobitkę sprzedaje je młoda i tak ładna miss, że prawie niepodobna oprzeć się pokusie; każdy więc kupuje zwykle dziesięć razy więcej, niż zamierzał. Potem prowadzą jeszcze podróżnych na górę muzeum, gdzie jest mała wieżyczka stanowiąca rodzaj obserwatorium, z którego widać jak na dłoni całą okolicę. Ściany i balustrada wieżyczki pokryte są tysiącami napisów w języku angielskim, francuskim, włoskim etc. Widziałem także napisy polskie i rosyjskie, każdy bowiem uważa sobie za obowiązek zostawić tu swoje nazwisko, również jak i datę odwiedzin.

      Co do mnie, jako dobry kolega, przekazałem wiekopomnej nieśmiertelności na ścianie nie tylko swoje nazwisko, ale i wszystkich znajomych, jakich na razie mogłem sobie przypomnieć, wszystkich kuzynek, kuzynów, a nawet ich potomstwa. Młody Anglik obok swego imienia: Henry, wpisał jeszcze imię Mary, po czym, otoczywszy wszystko nader skomplikowanym zakrętasem, oddalił się o kilka kroków, przypatrując się z zadowoleniem swemu dziełu. Potem zeszliśmy na dół, gdzie nas porwano, posadzono na pniu i odfotografowano w ciągu pięciu minut wraz z naszymi pęcherzowymi kostiumami, za co kazano sobie dobrze zapłacić. Tymczasem ściemniło się. Wodospad obwijał się coraz bardziej nieprzeniknioną zasłoną mgły; począł zacinać drobny deszczyk. Siedliśmy i pojechaliśmy na powrót do Suspension Bridge. Na końcu mostu wpadli na nas celnicy amerykańscy wymagając oclenia wszystkich zakupionych rupieci. Ale dolar wsunięty w rękę naczelnika komory uspokoił jego republikańską troskliwość o dochody Stanów Zjednoczonych i ruszyliśmy dalej w spokoju. W Suspension Bridge rzuciliśmy ostatnie spojrzenia na wodospady, które raczej już tylko słyszeć niż widzieć się dawały. Pociąg amerykański nadszedł wkrótce i ruszył przez Kanadę w sam kąt zachodni Ontario, do Hamilton, skąd ciągle Kanadą jechaliśmy na całą noc do Detroit, nad samym brzegiem Erie.

      Kraj podnosił się bardzo nieznacznie, ale ciągle, Erie bowiem leży o sto kilkadziesiąt stóp wyżej nad Ontario. Niagara jest właśnie tylko zlewem wód Erie do Ontario, który to zlew, trafiwszy na skałę uciętą nagle, tworzy wodospad. Od Ontario znów grunt zniża się lekką pochyłością aż do Oceanu, z którym jeziora łączą się przez wspaniałą, najszerszą może na świecie rzekę Świętego Wawrzyńca. Rankiem nazajutrz przybyliśmy do Detroit, miasta leżącego w Michiganie, niedaleko Erie, nad rzeką łączącą wody Huronu z Erie. O tym Detroit wiedziałem z geografii tylko, że istnieje, więcej nic. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wyszedłszy z dworca na ulicę, ujrzałem miasto ogromne, niezmiernie schludne i tak piękne, jakiego dotąd nie widziałem w Ameryce. Godzina była ranna, więc wszystko spało jeszcze. Szliśmy wielką ulicą, pełną kościołów, jak się zdaje, katolickich. Po obu stronach ulicy stały nie zwykłe z czerwonej cegły domy, ale śliczne pałacyki oddzielone od ulicy złoconymi sztachetami. Za sztachetami widać było klomby zieleniejących się już kwiatów, jodły i ciemnozielone piramidalne świerki, między którymi odbijały wdzięczne białe ściany