Inferno. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Inferno
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7999-978-1



Скачать книгу

w rodzaju opatrunku. Reszta marynarki walała się na ziemi.

      Przymknął oczy, czując kolejny atak bólu, i znów pochłonęła go ciemność.

      Ujrzał znajomą wizję – posągowa postać kobiety w welonie, z amuletem i kaskadami srebrnoszarych włosów jak poprzednio stała na brzegu rzeki krwi, otoczona wijącymi się ciałami. I ponownie odezwała się błagalnym tonem do Langdona.

      Szukaj, a znajdziesz!

      Roberta przepełniało uczucie, że musi ocalić… ją i ich wszystkich. Tymczasem stopy zakopanych do góry nogami ciał opadały jedna po drugiej.

      Kim jesteś?! zawołał bezgłośnie. Czego ode mnie chcesz?

      Jej piękne siwe włosy zaczęły falować na gorącym wietrze.

      Czas nam się kończy, wyszeptała, tuląc amulet. A potem nagle, bez ostrzeżenia, eksplodowała, zamieniając się w słup ognia, który sięgnął aż za rzekę, pochłaniając ich oboje.

      Langdon wrzasnął, otwierając szeroko oczy.

      Doktor Brooks przyglądała mu się zaniepokojona.

      – Co się stało?

      – Mam halucynacje! – wykrzyknął Robert. – Wciąż te same.

      – Chodzi o tę siwą kobietę i otaczające ją ciała?

      Langdon skinął głową; pot perlił mu się na czole.

      – Wszystko będzie dobrze – zapewniła go, mimo iż sama była rozedrgana. – Tego typu wizje są częste przy amnezji. Pański mózg próbuje skatalogować czasowo utracone wspomnienia i dlatego widzi pan wszystko naraz.

      – Nie jest to zbyt miły obraz – wystękał.

      – Wiem, ale dopóki pan nie wydobrzeje, ostatnie wspomnienia pozostaną zamazane i chaotyczne. Przeszłość, teraźniejszość i wyobrażenia będą się mieszały ze sobą. Tak samo jak w snach.

      Winda zatrzymała się z szarpnięciem i doktor Brooks otworzyła następne rozsuwane drzwi. Znów byli w ruchu, tym razem szli wąskim i ciemnym korytarzem. Minęli okno, za którym widać było majaczące florenckie dachy ledwie się odcinające od szarzejącego właśnie nieba. Na końcu korytarza lekarka przykucnęła, by wyjąć klucz spod usychającej roślinki, i otworzyła nim pobliskie drzwi.

      Mieszkanie było niewielkie, panował w nim zaduch – woń palonej niedawno waniliowej świecy walczyła o prymat z zapachem starych dywanów. Umeblowanie i wystrój można było uznać najwyżej za skromne, jakby właścicielka kupiła wszystkie przedmioty na ulicznych wyprzedażach.

      Doktor Brooks pomajstrowała przy termostacie i grzejniki natychmiast ożyły. Kobieta stanęła na moment w bezruchu z zamkniętymi oczyma, oddychając głęboko, jakby próbowała wziąć się w garść. Jednakże prędko się obróciła i wprowadziła Roberta do skromnej wnęki kuchennej, gdzie obok stołu znajdowały się dwa podniszczone krzesła.

      Langdon ruszył ku jednemu z nich, mając nadzieję na chwilę odpoczynku, ale Sienna Brooks chwyciła go za dłoń, drugą ręką otwierając w tym samym czasie szafkę. Na pustawych półkach leżały tylko krakersy, kilka paczek makaronu, puszka coli i buteleczka z lekami.

      Doktor Brooks otworzyła tę ostatnią i wysypała sześć tabletek na dłoń Langdona.

      – To kofeina – wyjaśniła. – Używam jej podczas pracy na nocnym dyżurze, jak dzisiaj. – Robert wrzucił tabletki do ust i rozejrzał się za wodą. – Proszę je pogryźć – poradziła. – Dzięki temu zadziałają szybciej i pomogą zwalczyć wpływ środków uspokajających.

      Langdon posłuchał i natychmiast się skrzywił. Pastylki były gorzkie, z pewnością należało je połykać w całości. Doktor Brooks otworzyła lodówkę i podała mu na wpół opróżnioną butelkę San Pellegrino. Z wdzięcznością pociągnął długi łyk.

      Gospodyni ujęła go za prawe ramię, by zdjąć prowizoryczny opatrunek zrobiony z rękawa marynarki, którą odłożyła następnie na stół. Potem przyjrzała się uważnie ranie. Gdy przesuwała palcami po gołej skórze, czuł, że drżą jej dłonie.

      – Przeżyje pan – zawyrokowała w końcu.

      Robert miał nadzieję, że i jej nic się nie stanie. On sam z trudem ogarniał to wszystko, co ich ostatnio spotkało.

      – Pani doktor… – zaczął. – Powinniśmy gdzieś zadzwonić. Do konsulatu… albo na policję. Dokądkolwiek.

      Skinęła głową na znak, że się zgadza.

      – Tylko proszę nie mówić do mnie per pani doktor. Na imię mam Sienna.

      Langdon skinął głową.

      – Dobrze. A ja jestem Robert. – Fakt, że uratowała mu życie, usprawiedliwiał natychmiastowe przejście na ty. – Mówiłaś, że jesteś Brytyjką?

      – Tak. Tam się urodziłam.

      – Nie mówisz z brytyjskim akcentem.

      – Miło mi to słyszeć – odparła. – Sporo się napracowałam, by go stracić.

      Langdon już miał podjąć temat, jednakże Sienna skinęła na niego, by poszedł za nią. Zaprowadziła go wąskim przedpokojem do maleńkiej tonącej w półmroku łazienki. W lustrze nad umywalką Robert dostrzegł swoje odbicie po raz pierwszy od chwili spojrzenia w okno izolatki.

      Wyglądał strasznie. Gęste ciemne włosy miał skołtunione, a oczy podpuchnięte i zmęczone. Jego żuchwę porastała rzadka szczecina.

      Sienna odkręciła kran i wsunęła zranione przedramię Langdona pod strumień lodowatej wody. Zabolało, ale wytrzymał, krzywiąc się tylko. Brooks wyjęła czystą szmatkę i nasączyła ją mydłem antybakteryjnym.

      – Lepiej nie patrz.

      – To nic, nie przeszkadza mi widok…

      Sienna przetarła okolice rany zdecydowanym ruchem, powodując falę potwornego bólu. Robert musiał zacisnąć zęby, aby nie zawyć w proteście.

      – Nie chcesz przecież, żeby wdała się infekcja – rzuciła, trąc jeszcze mocniej. – Poza tym skoro chcesz skontaktować się z władzami, musisz być przytomniejszy niż teraz. A nic tak nie otrzeźwia jak odrobina bólu.

      Langdon wytrzymał jeszcze dziesięć pełnych sekund takiego traktowania, zanim wyrwał rękę z jej dłoni.

      – Dość!

      Musiał jednak przyznać, że czuje się lepiej i jest bardziej świadomy. Ból w ręce przyćmił nawet dolegliwości związane z głową.

      – Świetnie – ucieszyła się, zakręcając kurek i osuszając mu rękę czystym ręcznikiem. Właśnie bandażowała ranę, gdy zdał sobie sprawę z czegoś, co właśnie zauważył i co bardzo go rozzłościło.

      Od niemal czterdziestu lat nosił na nadgarstku kolekcjonerski zegarek, naprawdę rzadki okaz z kolekcji Myszki Miki, otrzymany w prezencie jeszcze od rodziców. Uśmiech disnejowskiej postaci i jej machające ręce przypominały mu niezmiennie, że powinien częściej okazywać radość i w ogóle podchodzić do życia z większym przymrużeniem oka.

      – Mój… zegarek – wydukał. – Nie ma go! – Poczuł się jak nagi. – Czy miałem go na nadgarstku, gdy przyszedłem do szpitala?

      Sienna obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, zapewne zastanawiając się, dlaczego martwi go akurat ten drobiazg.

      – Nie pamiętam żadnego zegarka. Umyj się. Wrócę za kilka minut i wtedy wspólnie pomyślimy, jak ci pomóc. – Odwróciła się, by wyjść, ale przystanęła w progu i wpatrzywszy się w oczy jego