Przed rokiem na pokładzie tego samego jachtu podjął decyzję, która mogła go przywieść do utraty wszystkiego, co stworzył.
Zgodziłem się świadczyć usługi niewłaściwej osobie…
To zobowiązanie doprowadziło z czasem do wielu gwałtownych zawirowań, zmuszając Zarządcę do posłania wszystkich swoich najlepszych ludzi w teren, aby zrobili co w ich mocy i uchronili jego imperium od zatonięcia.
W tej właśnie chwili czekał na meldunek od jednego ze swych agentów.
Vayentha, pomyślał, przywołując w pamięci obraz muskularnej, uczesanej w irokeza specjalistki. Vayentha, aż do teraz służąca mu bez zarzutu, tej nocy popełniła błąd, który mógł mieć poważne konsekwencje. Przez ostatnie sześć godzin miotała się, desperacko próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją.
Powiedziała, że chodziło o zwykłego pecha, że ręka jej drgnęła, gdy usłyszała niespodziewane gruchanie gołębia.
Zarządca nie wierzył jednak w pecha ani w szczęście. Każde działanie kalkulował na zimno, by wykluczyć przypadek. Jego domeną była kontrola – starał się przewidzieć każdą możliwość, uprzedzić każdą reakcję i tak kształtować rzeczywistość, by osiągnąć zamierzony efekt. Mógł się poszczycić pasmem sukcesów i pełną dyskrecją, dzięki czemu z jego usług korzystali najlepsi klienci: miliarderzy, politycy, szejkowie, a nawet rządy.
Nad horyzontem na wschodzie pojawił się pierwszy, niewyraźny jeszcze blask przedświtu, w którym bledły wiszące najniżej gwiazdy. A Zarządca stał na pokładzie swojego jachtu, cierpliwie czekając na raport Vayenthy mówiący o tym, że misja została zakończona zgodnie z planem.
Rozdział 4
Przez moment Langdon miał wrażenie, jakby czas wokół niego zamarł.
Doktor Marconi leżał nieruchomo na ziemi, a krew tryskała z rany na jego piersi. Walcząc z otępieniem spowodowanym wstrzyknięciem środków uspokajających, Robert przeniósł wzrok na uczesaną w irokeza zabójczynię, która wciąż szła korytarzem, pokonując ostatnie kilka metrów dzielących ją od otwartych drzwi. Podchodząc do progu, uniosła broń i wycelowała w jego stronę… prosto w głowę.
Dotarło do niego, że zaraz zginie. Tutaj i teraz.
Huk w tak małym pomieszczeniu był ogłuszający.
Langdon wzdrygnął się, pewien, że został trafiony, ale odgłos nie pochodził z broni napastniczki. Wydały go ciężkie metalowe drzwi, które doktor Brooks zatrzasnęła z impetem, przekręcając natychmiast klucz.
Lekarka odwróciła się i z przerażeniem w oczach przyklęknęła obok rannego kolegi, by zmierzyć mu puls. Doktor Marconi zakaszlał, na jego wargach pojawiła się zabarwiona na czerwono ślina. Krew ściekała strumyczkami prosto w gęstą brodę. Moment później mężczyzna znieruchomiał.
– Enrico, no! Ti prego! – krzyknęła doktor Brooks.
Seria kul zmasakrowała zewnętrzną powierzchnię grubych drzwi. W głębi korytarza rozległy się krzyki.
Langdon zdołał się jakimś cudem poruszyć, panika i instynkt pokonały w końcu działanie środków uspokajających. Gdy staczał się z łóżka, poczuł w prawym przedramieniu palący ból. Przez moment bał się, że jedna z kul przebiła drzwi i sięgnęła jego ciała, ale gdy spojrzał na rękę, zrozumiał, że właśnie wyrwał igłę kroplówki. Z otwartego wenflonu sączyła się ciepła krew.
To go rozbudziło do reszty.
Zapłakana lekarka wciąż próbowała wymacać puls Marconiego. A potem, niespodziewanie, jakby ktoś przełożył dźwignię w jej umyśle, wstała i spojrzała na Roberta. Zobaczył, jak zmienia się wyraz jej twarzy, gdy wraca do roli lekarza izby przyjęć muszącego stawić czoło kryzysowej sytuacji.
– Za mną – rozkazała.
Chwyciła Langdona za rękę i pociągnęła w głąb izolatki. Robert ruszył za nią chwiejnym krokiem, wciąż słysząc dobiegające z korytarza odgłosy strzałów i wrzaski. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, ale naszpikowane lekami ciało reagowało opornie.
Szybciej!
Czuł pod stopami chłód wykafelkowanej podłogi, szpitalna koszula ledwie zakrywała jego mierzące ponad sto osiemdziesiąt centymetrów ciało. Krew w dalszym ciągu sączyła się z wenflonu, zbierając się we wnętrzu dłoni.
Kolejne pociski masakrowały solidną klamkę, gdy doktor Brooks wciskała Langdona do niewielkiej łazienki. Już przestępowała przez próg, gdy nagle obróciła się na pięcie, podbiegła do lady i chwyciła jego marynarkę.
Co ty, kobieto, do cholery wyrabiasz?!
Lekarka wróciła biegiem i szybko zamknęła za sobą drzwi łazienki. W tej samej chwili ostrzeliwany zamek w końcu puścił i wejście stanęło otworem.
Doktor Brooks przejęła inicjatywę, przecisnęła się do drzwi na przeciwległej ścianie, otworzyła je i wprowadziła Roberta do przyległej izolatki. Przy wtórze kolejnych strzałów wychyliła głowę na korytarz, znów chwyciła pacjenta za ramię i pobiegła z nim w kierunku pobliskiej klatki schodowej. Nagły ruch sprawił, że Langdonowi zakręciło się w głowie; miał wrażenie, że lada moment straci przytomność.
Następne piętnaście sekund pamiętał jak przez mgłę… stopnie prowadzące w dół… potknięcie… upadek. Łomot w głowie stał się nie do wytrzymania. Do tego zaczął gorzej widzieć i musiał zmuszać mięśnie do posłuszeństwa.
Nagle powietrze zrobiło się znacznie zimniejsze.
Jestem na zewnątrz…
Gdy doktor Brooks pociągnęła go w głąb ciemnej alejki, byle dalej od budynku szpitala, nadepnął na coś ostrego i upadł z impetem na twarde płyty chodnika. Próbowała go podnieść, klnąc pod nosem na fakt, że został tak naszprycowany.
Przy końcu alejki Langdon ponownie upadł. Tym razem zostawiła go na ziemi i wybiegła na ulicę, wołając do kogoś. Robert dostrzegł w oddali zamglone zielone światełka taksówki zaparkowanej przed szpitalem. Wóz ani drgnął, zapewne jego kierowca zapadł w drzemkę. Doktor Brooks wydzierała się z całych sił, machając przy tym rękami. W końcu zapłonęły reflektory i samochód zaczął się toczyć w ich kierunku.
Gdzieś z głębi alejki, zza pleców Langdona, dobiegł odgłos otwieranych z trzaskiem drzwi i stukot zbliżających się szybko kroków. Robert odwrócił głowę i dostrzegł czarną postać pędzącą w jego stronę. Chciał wstać, jednakże lekarka uprzedziła go, chwytając pod pachy, by wciągnąć do wnętrza starego fiata. Wylądował na poły na fotelu, na poły na podłodze, a ona na oślep zanurkowała za nim, trzaskając drzwiami.
Zaspany taryfiarz odwrócił się, patrząc ze zdumieniem na dziwaczną parę, która wtoczyła się do jego wozu: ubraną w niebieski lekarski strój młodą kobietę z włosami spiętymi w kucyk i zakrwawionego mężczyznę odzianego w poszarpaną szpitalną koszulę. Boczne lusterko jego taksówki eksplodowało, zanim zdążył otworzyć usta, by kazać im iść precz. Z ciemnej alejki wybiegła ubrana na czarno kobieta z pistoletem w uniesionej dłoni. Gdy rozległ się kolejny strzał, doktor Brooks przycisnęła Langdona do podłogi. Tylna szyba rozpadła się w drobny mak, zasypując ich gradem odłamków.
Taksówkarz nie potrzebował dodatkowej zachęty. Wcisnął pedał gazu i ruszył z kopyta.
Robert był bliski omdlenia.
Ktoś