Inferno. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Inferno
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7999-978-1



Скачать книгу

zwisał amulet z lazurytu – wąż owinięty wokół laski.

      Langdon poczuł, że ją zna… że jej ufa. Ale jak? I dlaczego?

      Wskazała na wierzgające nogi ofiary, która została pogrzebana na brzegu głową w dół i tkwiła w ziemi aż do pasa. Blade udo nieszczęśnika nosiło wypisaną mułem literę R.

      R? pomyślał niepewnie Langdon. Jak… Robert? Czy to… ja?

      Nie znalazł odpowiedzi w twarzy kobiety.

      Szukaj, a znajdziesz – powtórzyła.

      Wtem jej postać zaczęła emanować białą poświatą… jaśniejącą z każdą chwilą. Ciało jęło mocno wibrować i nagle – do wtóru ryku gromów – eksplodowało rozerwane na tysiące okruchów światła.

      Langdon obudził się z krzykiem.

      Był sam w jasno oświetlonym pomieszczeniu. W powietrzu unosił się ostry zapach spirytusu medycznego, gdzieś z tyłu stało piszczące cicho urządzenie monitorujące pracę jego serca. Spróbował poruszyć prawą ręką, ale ostry ból zmusił go do pozostania w bezruchu. Spojrzawszy na zgięcie łokcia, zobaczył, że jest podpięty do kroplówki.

      Puls mu przyśpieszył, czego widomym dowodem było żywsze pikanie urządzenia.

      Gdzie ja jestem? Co się stało?

      Łupało go w potylicy. Podniósł ostrożnie lewą rękę, by dotknąć głowy i zlokalizować źródło dolegliwości. Pod zmierzwionymi włosami wymacał twarde krawędzie około tuzina szwów oblepionych zaschniętą już krwią.

      Przymknął oczy, próbując przypomnieć sobie wypadek.

      Nic. Totalna pustka.

      Wytęż pamięć!

      Tylko ciemność.

      Przybiegł ktoś z personelu, zapewne zaalarmowany piskiem monitora pracy serca. Miał zmierzwioną brodę, sumiaste wąsy i miłe oczy emanujące spod krzaczastych brwi troską oraz spokojem.

      – Co się… stało? – wymamrotał Langdon. – Czy ja miałem jakiś wypadek?

      Brodacz przyłożył palec do warg, po czym wybiegł na korytarz, wołając kogoś.

      Robert obrócił głowę, ale nawet tak niewielki ruch wywołał kolejną falę bólu promieniującego z wnętrza czaszki. Zaczerpnął głęboko tchu i przeczekał ten atak. Potem już o wiele wolniej i ostrożniej zlustrował sterylne otoczenie.

      W szpitalnej izolatce stało tylko jedno łóżko. Nie dostrzegł żadnych kwiatów. Żadnych kartek. Zobaczył za to własne ubranie leżące na ladzie. Złożono je starannie i umieszczono w plastikowej torbie. Całe było umazane krwią.

      Mój Boże. Musiałem nieźle oberwać…

      Po chwili równie wolno obrócił głowę w drugą stronę, aby spojrzeć na okno. Noc. W szybie dostrzegł wyłącznie własne odbicie – jakże obce, blade i wyniszczone, podłączone do jakichś rurek i kabli, otoczone sprzętem medycznym.

      Z korytarza doleciały go zbliżające się głosy, skupił więc znów spojrzenie na wnętrzu izolatki. Lekarz wrócił, tym razem w towarzystwie kobiety.

      Była po trzydziestce. Miała na sobie niebieski lekarski strój i jasne włosy upięte w koński ogon, który kołysał się z każdym jej krokiem.

      – Jestem doktor Sienna Brooks – przedstawiła się w progu, posyłając Langdonowi uśmiech. – Będę tej nocy pomagała doktorowi Marconiemu.

      Robert skinął ostrożnie głową.

      Wysoka i smukła doktor Brooks poruszała się zdecydowanym krokiem osoby wysportowanej. Nawet tak ubrana wyglądała elegancko. Pomimo braku makijażu skóra na jej twarzy wydawała się niesamowicie gładka, jeśli nie liczyć niewielkiego pieprzyka tuż nad górną wargą. Spojrzenie jej piwnych oczu było niezwykle przenikliwe, jakby widziała w życiu znacznie więcej niż przeciętny rówieśnik.

      – Doktor Marconi nie mówi za dobrze po angielsku – dodała, siadając obok niego – dlatego poprosił mnie, abym pomogła w wypełnieniu pańskiej karty przyjęć. – Obdarzyła go kolejnym uśmiechem.

      – Dziękuję – wycharczał.

      – Zatem – zaczęła bardziej profesjonalnym tonem – jak się pan nazywa?

      Potrzebował chwili na zebranie myśli.

      – Robert… Langdon.

      Zaświeciła mu latarką w oczy.

      – Zawód?

      Tę informację przypomniał sobie po jeszcze dłuższej chwili.

      – Profesor. Wykładam historię sztuki… i ikonografię. Na Uniwersytecie Harvarda.

      Doktor Brooks opuściła latarkę ze zdumioną miną. Lekarz z krzaczastymi brwiami wyglądał na równie zdziwionego.

      – Jest pan… Amerykaninem? – Teraz to Langdon spojrzał na nią zaskoczony. – Ja tylko… – zawahała się. – Nie miał pan przy sobie dokumentów, gdy przywieziono pana wieczorem. Za to był pan ubrany w marynarkę z metką Harris Tweed i półbuty wykonane w hrabstwie Somerset, uznaliśmy więc, że musi pan być Brytyjczykiem.

      – Jestem Amerykaninem – zapewnił ją zwięźle, nie tracąc sił na wyjaśnienia dotyczące upodobania do dobrze skrojonych strojów.

      – Czy coś pana boli?

      – Głowa – odparł Langdon. Rażące światło latarki tylko zwiększało jego cierpienie. Na całe szczęście doktor Brooks włożyła ją ponownie do kieszeni i ujęła go za nadgarstek, by zmierzyć puls.

      – Obudził się pan z krzykiem – powiedziała. – Pamięta pan dlaczego?

      Robert ponownie ujrzał odrażającą wizję kobiety stojącej pośród morza wijących się ciał. Szukaj, a znajdziesz.

      – Miałem koszmar.

      – Jaki?

      Langdon opowiedział.

      Doktor Brooks z kamienną miną notowała coś na karcie przypiętej do sztywnej podkładki.

      – Nie wie pan, co mogło być powodem tej przerażającej wizji?

      Robert spróbował wysilić pamięć, lecz skończyło się na pokręceniu głową, choć ta zaprotestowała kolejną falą bólu.

      – Dobrze, panie Langdon – rzuciła lekarka, nie przerywając pisania. – Czas na kilka rutynowych pytań. Jaki mamy dzisiaj dzień tygodnia?

      Robert zastanawiał się przez chwilę.

      – Sobotę. Pamiętam, jak szedłem dzisiaj przez kampus… zmierzając na popołudniowe zajęcia, a potem… To w sumie ostatnia rzecz, jaką pamiętam. Czy ja zemdlałem?

      – Dojdziemy i do tego. Wie pan, gdzie jesteśmy?

      Langdon podał najbardziej oczywistą nazwę.

      – Massachusetts General Hospital?

      Doktor Brooks zrobiła jeszcze jedną notatkę.

      – Czy jest ktoś, kogo powinniśmy powiadomić? Żona? Dzieci?

      – Nie ma nikogo takiego – odparł odruchowo. Zazwyczaj cieszył się samotnością i niezależnością, których dostarczał mu świadomie wybrany stan kawalerski, aczkolwiek w obecnej sytuacji wolałby mieć przy sobie choć jedną znajomą twarz. – Mógłbym się skontaktować z kilkoma kolegami po fachu, ale na razie nie widzę takiej potrzeby.

      Doktor Brooks skończyła pisać, a brodacz zbliżył się do łóżka. Przygładziwszy krzaczaste brwi, wyjął z kieszeni niewielki dyktafon i pokazał go lekarce. Ta skinęła