Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Читать онлайн.
Название Przyjaźń absolutna
Автор произведения Джон Ле Карре
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-250-6



Скачать книгу

rękami i pędzą za odjeżdżającą ciężarówką, ale nie ma wśród nich Rani. Rani w odświętnej sukience, z czarnymi włosami świeżo zaczesanymi do tyłu, ze złączonymi stopami klęczy na poboczu drogi i tłumi płacz w splecionych ramionach.

      Statek wypływa z Karaczi po ciemku i cały rejs do Anglii również odbywa się w ciemności, bo major wstydzi się pokazać po tym, jak wydrukowano jego zdjęcie w pakistańskiej prasie. Kryje się więc, popijając whisky w kabinie; je tylko to, do czego zmusi go syn. Chłopiec staje się opiekunem ojca, pilnuje go, sprawdza, czy wydawany na statku dziennik nie zawiera treści toksycznych, i wyprowadza majora na ukradkowe spacery albo przed wschodem słońca, albo wieczorem, gdy cały statek przebiera się do kolacji. Leżąc na wznak na drugiej koi i biernie paląc cygara ojca, liczy mosiężne śruby w drewnianych wręgach wznoszących się łukiem w stropie kabiny, wsłuchuje się to w gadaninę majora, to w pomruk silników statku lub zgaduje, jak też mogły się skończyć wszystkie te niedokończone opowieści Kiplinga. Albo marzy o Rani i o tym, by rzucić się w morze i popłynąć z powrotem do ojczyzny, którą jego ojciec wciąż nazywa Indiami.

      A załamany major ma wiele do powiedzenia na temat Indii; część z tego, co mówi, młodego Mundy’ego bardzo zastanawia. Teraz, gdy nie ma już nic do stracenia, major oświadcza, że jest zniesmaczony udziałem swego kraju w tym skandalu, jakim było dopuszczenie do podziału Indii. Przeklina na czym świat stoi drani i idiotów z rządu i parlamentu. Wini ich o wszystko, nawet o to, co się stało z rodziną Aji. Wygląda na to, że usiłuje na ich barki złożyć własne poczucie winy. Przelew krwi i przymusowe wędrówki, załamanie się systemu prawnego, porządku i administracji centralnej są już dla niego konsekwencjami nie tubylczego oporu, a rozpanoszenia się, spisków, chciwości, korupcji i tchórzostwa brytyjskich władz kolonialnych. Lord Mountbatten, ostatni wicekról, na którego major nie pozwalał dotąd powiedzieć złego słowa, zostaje w oparach kabiny przemianowany na Osła.

      – Gdyby Osioł myślał mniej o podziale Indii, a więcej o tym, jak powstrzymać masakry, mógłby uratować milion ludzi. Albo i dwa.

      Niewiele lepszą prasę mają teraz u majora premier Attlee i minister Stafford Cripps. Niby to nazywają się socjalistami, a takie same z nich snoby jak z wszystkich innych.

      – No a Winston Churchill? No, ten to byłby gorszy niż ci dwaj razem wzięci, gdyby tylko znowu dorwał się do władzy. A wiesz dlaczego, synu? Co? Wiesz?

      – Nie, tato.

      – Bo on uważał wszystkich, i hindusów, i muzułmanów, za stado baranów. Za takich, co tylko trzeba ich tłuc, wieszać i uczyć Biblii. Żebyś już nigdy nie powiedział przy mnie ani jednego dobrego słowa o tym człowieku. Rozumiesz, chłopcze?

      – Tak, tato.

      – No, to teraz daj mi whisky.

      Heretyckie wywody majora są może nieco intelektualnie ograniczone, ale na znajdującego się w jakże trudnym wieku Mundy’ego mają wpływ oszałamiający. W jednej chwili staje mu przed oczyma Aja, która załamuje ręce nad ciałami swych pomordowanych bliskich, wspomina niejasne pogłoski o masowych mordach, po których następował równie krwawy odwet. A więc winni byli nie tylko Hindusi, lecz również Brytyjczycy! Przypomina sobie wszystkie docinki, które jako chrześcijanin musiał znosić od Ahmeda, Umara i Alego, i poniewczasie dziękuje im, że i tak zachowywali w tym umiar. Przed oczyma staje mu Rani i dziwi się, że do tego stopnia udało się jej zapanować nad odrazą, by go pokochać. Wyrzucony z ukochanego kraju dzieciństwa i młodości, niesiony dzień i noc w stronę innego, złego kraju, którego w życiu nie widział i który musi teraz nazywać ojczyzną, Mundy po raz pierwszy radykalnie przewartościowuje sądy o kolonializmie.

      Czekająca na młodego Mundy’ego Anglia to stojący w wiecznym deszczu cmentarz żywych trupów oświetlony czterdziestowatową żarówką. Średniowieczne kamienne budynki szkoły cuchną środkami dezynfekcyjnymi, rządzą tam młodzi kolaboranci z dorosłymi despotami. Domek na Vale 2 jęczy i gnije; ojciec pichci w nim niejadalne curry i stacza się powoli, choć zdecydowanie. Ponieważ w Weybridge nie ma dzielnicy uciech, eksmajor zatrudnia jako gospodynię frywolną Szkotkę, panią McKechnie, która od wielu lat liczy sobie dwadzieścia dziewięć wiosen, niechętnie dzieli z nim łoże i tak skutecznie poleruje resztki kolekcji indyjskich srebrnych szkatułek, że tajemniczo znikają jedna po drugiej. Ale frywolna pani McKechnie nigdy nie głaszcze Mundy’ego po policzku, tak jak kiedyś czyniła to Aja, nie opowiada mu o bohaterskich czynach proroka Muhammada, nie trzyma go za rękę, póki chłopiec nie zaśnie, ani na odpędzanie nocnych strachów nie daje mu nic w zamian, kiedy zgubił amulet z tygrysiej skóry. Wkrótce ojciec wysyła Mundy’ego do szkoły z internatem – za pieniądze pochodzące ze spadku po dalekiej ciotce i ze stypendium dla dzieci oficerów. Chłopiec jest najpierw zdumiony, potem przerażony. Pożegnalne słowa majora, na pewno pełnego dobrych chęci, nie przygotowały go na to nowe życie.

      – Zawsze pamiętaj, że matka patrzy na ciebie z nieba. A jak widzisz, że jakiś facet czesze włosy przy innych, to zwiewaj gdzie pieprz rośnie – mówi ojciec, gdy ściskają się na do widzenia.

      Wyglądając z pociągu wiozącego go do szkoły i rozpaczliwie usiłując pamiętać, że matka patrzy na niego z nieba, Mundy na próżno szuka małych żebraków, którzy wieszaliby się u okien, peronów pełnych owiniętych co prawda w całuny, ale wcale nie zamordowanych ciał – głowy przykryte, stopy na wierzchu – i facetów czeszących się przy innych. Nie widzi też wypłowiałych jak krowie łajno na słońcu krajobrazów i błękitnych łańcuchów górskich, tylko podmokłe pola i tajemnicze afisze oznajmiające mu z mijanych płotów, że znajduje się w Strong Country.

      Po przyjeździe na miejsce odbywania kary były biały bóg i panicz zostaje bez sądu zdegradowany do rangi pariasa. Pod koniec pierwszego trymestru, uznany za wariata z kolonii, zaczyna mówić z hinduskim akcentem – jak tak, to tak. Ku dzikiej radości kolegów zawsze sprawdza, czy gdzieś pod ławkami nie czai się wąż, a na każdy dźwięk dobiegający ze szkolnych kaloryferów rzuca się pod stolik z okrzykiem: „Trzęsienie ziemi!”. Prowadzony do łaźni uzbraja się w rakietę tenisową, by mieć czym opędzać się od nietoperzy, które mogłyby spaść na niego z sufitu, a gdy rozlega się dzwon wzywający do kaplicy, głośno się zastanawia, kiedy muezin zacznie nawoływać do modlitwy. Wysyłany na poranne biegi dla okiełznania popędu płciowego, wciąż pyta, czy krążące na niebie hrabstwa Dorset kruki to latawce.

      Spadające na niego kary nie zdają się na nic. W czasie przeznaczonym na odrabianie lekcji mruczy pod nosem strzępy zapamiętanych wersetów Koranu, a po dzwonku nakazującym gaszenie świateł łatwo zastać go w umywalni przed popękanym lustrem, w którym sprawdza, czy nie ciemnieje mu twarz i okolice oczu, co potwierdziłoby jego żywione w skrytości ducha przekonanie, że jest porządnym muzułmaninem, a nie spadkobiercą arystokratycznej rasy swojej matki. Niestety: po jakimś czasie musi pogodzić się z myślą, że już do końca życia będzie pogardzanym, białym jak śnieg, obarczonym zbrodniami poprzednich pokoleń zadatkiem na nową klasę rządzącą Wielkiej Brytanii.

      Jego jedynym duchowym sprzymierzeńcem jest taki sam jak on wyrzutek: siwowłosy emigrant w okularach w drucianej oprawie i sfatygowanym garniturze, pełen godności, uprzejmy, w nieokreślonym wieku, który prowadzi dodatkowe zajęcia z niemieckiego i gry na wiolonczeli, mieszka zaś w małym mieszkaniu w domku z czerwonej cegły przy rondzie na Bristol Road. Nazywa się Mallory. Mundy natknął się kiedyś na niego w herbaciarni na High Street – dokładnie o tej godzinie, o której w szkole rozpoczynało się zebranie nauczycieli. Dlaczego pan Mallory siedzi w herbaciarni i czyta książkę, zamiast być z kolegami w sali konferencyjnej?

      – Bo ja nie jestem pełnoprawnym nauczycielem, panie Mundy – wyjaśnia ze swą zwykłą uprzejmością, zamykając książkę i prostując się na krześle. – Może kiedyś nim