Название | Przyjaźń absolutna |
---|---|
Автор произведения | Джон Ле Карре |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8110-250-6 |
Czyżby Mundy też miał podobną młodość? Chyba tak, sądząc po drżeniu jego głosu. A może troskami króla Ludwika chce uśmierzyć ból współczesnych trosk?
– I cóż robi ten przystojny, nadmiernie wysoki, czuły, tragiczny, dumny młodzieniec, który uważa, że jest bożym pomazańcem? – pyta z bolesną powagą płynącą ze współczucia jednego dryblasa do drugiego. – Co ma zrobić, gdy systematycznie odbiera się mu władzę, do której się narodził? Odpowiedź: buduje sobie jeden zamek z bajki za drugim. Na jego miejscu każdy z nas postąpiłby chyba tak samo. – Zapala się do tematu. – Oryginalne pałace, iluzje potęgi. Im mniej ma władzy, tym większe tworzy iluzje… coś jak mój wspaniały premier Blair, jeśli chcecie znać moje zdanie, ale proszę mnie nie cytować. – Niesamowita cisza. – I dlatego osobiście staram się nie nazywać go Szalonym. Wolę nazywać go Królem Marzycieli. Albo Królem Eskapistów. Samotnym wizjonerem w okropnym świecie. Pewnie państwo wiedzą, że żył głównie w nocy. I w ogóle ludzi raczej nie lubił. Szczególnie pań.
Teraz śmieje się grupa Rosjan, którzy chyłkiem pociągają ze wspólnej butelki, Mundy jednak udaje, że nie widzi tego i nie słyszy. Stojąc na tej swojej skrzynce, w przekrzywionym na bakier meloniku, jest już teraz ponad to wszystko i tylko z rzadka spojrzeniem zaszczyca głowy swych podopiecznych – po to jedynie, by jakieś dziecko mogło się wywrzeszczeć lub by grupka Włochów miała okazję załatwić osobiste porachunki.
– Bo we własnej wyobraźni Ludwik był władcą wszechświata. Nikt, ale to nikt nie miał prawa mu rozkazywać. Tu, w Linderhofie, zamieniał się w Króla Słońce, w tego pana, którego widzimy tutaj na koniku z brązu; jeden Ludwik, drugi Ludwik, tylko że jeden Niemiec, a drugi Francuz. No więc żeby wszystko było jasne, nasz niemiecki Ludwik niedaleko stąd wybudował sobie własny Wersal na Herrenchiemsee. Z kolei w Neuschwanstein, tam na górze, występował jako Zygfryd, średniowieczny król wojownik opiewany przez idola Ludwika, Ryszarda Wagnera. A jeżeli ktoś czuje się na siłach, to wysoko w górach mamy jeszcze do dyspozycji pałac Schachen, gdzie Ludwik koronował się na króla Maroka. Równie dobrze mógłby być Michaelem Jacksonem. Na szczęście o nim akurat nie słyszał.
Tu śmiech dobiega już z licznych zakątków sali, lecz Mundy dalej to ignoruje.
– Trzeba dodać, że Jego Królewska Mość miał swoje przyzwyczajenia. Jedzenie trzeba mu było podawać na złotym stoliku wciąganym przez otwór w podłodze… zaraz to państwu pokażę… żeby nikt nie widział, jak je. Służba nie miała prawa chodzić spać, gdy on nie spał, kto się sprzeciwiał, tego kazał odzierać żywcem ze skóry. Czasem bliźni tak go denerwowali, że rozmawiał z nimi wyłącznie przez parawan. Proszę nie zapominać, że to wszystko dzieje się w wieku dziewiętnastym, a nie w średniowieczu. Gdzieś tam buduje się koleje, żelazne statki, maszyny parowe, karabiny maszynowe i aparaty fotograficzne. Proszę nie myśleć, że opowiadam państwu jakieś bajki z zamierzchłej przeszłości. W zamierzchłej bajkowej przeszłości tkwił tylko sam Ludwik, jego życie toczyło się wstecz. Tak szybko, jak tylko starczało mu środków. I w tym właśnie sęk, bo środki te czerpał z kasy Bawarii.
Rzut oka na tarczę zegarka. Minęło trzy i pół minuty. W tym momencie powinien już prowadzić swoją publiczność po schodach. Więc prowadzi. Skądś zza ścian dobiegają go podniesione głosy koleżanek i kolegów: hałaśliwej frau doktor Blankenheim, emerytowanej nauczycielki, świeżo upieczonej buddystki i nestorki ich przewodnickiego grona; bladego herr Stettlera, cyklisty erotomana; Michela Delarge’a z Alzacji, księdza. A w dole na schody wlewa się już niezwyciężona japońska piechota wiedziona przez drobiącą małymi kroczkami orientalną piękność, dzierżącą jako oznakę swej pułkownikowskiej szarży maleńką parasolkę, w niczym nieprzypominającą parasola Neville’a Chamberlaina.
A gdzieś tuż przy Mundym – nie pierwszy już raz – pojawia się nagle duch Saszy.
W której z sal pałacowych Mundy poczuł na szyi dobrze mu znane szpileczki? W sali tronowej? W królewskiej sypialni? W Galerii Luster? Gdzie pojawia się znienacka owo graniczące z pewnością przeczucie? Galeria Luster to wzniesiony z rozmysłem bastion przeciwko rzeczywistości, sanktuarium iluzji. Rzeczywistość ginie tam w swych zwielokrotnionych, pędzących w nieskończoność odbiciach. Postać, która widziana twarzą w twarz budziłaby grozę lub radość, tu staje się w swych niepoliczonych wcieleniach cieniem, przeczuciem, bytem idealnym.
Mundy jest z natury człowiekiem spostrzegawczym. Nawet tu, w Linderhofie, nie zrobi nic, póki najpierw nie rozejrzy się dookoła, czy nie pokażą się demony z poprzedniego życia albo nieprzyjemne postacie z jego obecnego wcielenia: złodzieje dzieł sztuki, wandale, kieszonkowcy, zazdrośni mężowie, dłużnicy, doręczyciele pozwów z Heidelbergu, sędziwi turyści dostający ataku serca, dzieci wymiotujące na bezcenne dywany, panie z pieseczkami ukrytymi w torebkach i najnowsze zagrożenie – wielokrotnie wymieniane w okólnikach administracji – terroryści o samobójczych zapędach. Mimo że Mundy pozostaje od niedawna w szczęśliwym związku, bynajmniej z tej złotej księgi nie wyklucza kształtnych dziewcząt, których wdzięki najlepiej podziwiać z pewnej odległości.
Bardzo pomocne są w tym niektóre elementy ekspozycji: tu ciemne, starannie powerniksowane malowidło, w którym świetnie widać, co się dzieje z tyłu na schodach, tam urna z brązu dająca szerokokątny obraz najbliższego otoczenia i wreszcie sama Galeria Luster, gdzie nad wiorstami złotych korytarzy unosi się teraz w powietrzu cały zastęp sklonowanych Saszów.
Albo nie.
Może to tylko zjawa, może to sen piątkowej nocy? W końcu Mundy widział już wielu niemal prawdziwych Saszów w ciągu tych wszystkich lat, które minęły od ich ostatniego spotkania. Pamięta wszystkich zabiedzonych, spłukanych do ostatniego euro Saszów zauważających go na drugiej stronie ulicy, drżących z głodu i radości, rzucających się na oślep między samochody, prosto w jego objęcia. I wszystkich bogatych Saszów w eleganckich płaszczach z futrzanym kołnierzem, zaczajonych w bramach, by rzucić się na niego z okrzykiem: „Teddy, Teddy, to ja, twój stary przyjaciel Sasza!”. Ale gdy tylko Mundy się zatrzymuje i odwraca ze szczerym uśmiechem, widmo znika albo przemienia się w kogoś zupełnie innego, w jakiegoś szarego przechodnia.
I dlatego właśnie – by przekonać się na własne oczy – Mundy w jak najbardziej naturalny sposób zwraca się ku widziadłu: najpierw wyrzuca przed siebie ramię w retorycznym geście, a potem wykonuje zwrot na skrzynce, by wskazać słuchaczom wspaniały, przewspaniały widok z okna królewskiej sypialni – patrzcie państwo! – na włoski wodospad spływający z północnych zboczy Hennenkopfu.
– Proszę pomyśleć – namawia publiczność z zapałem godnym widoku pędzącej w dół wody – że leżymy tu z ukochaną osobą. Ludwik akurat nikogo takiego nie miał – histeryczny ryk śmiechu Rosjan – ale my pewnie mamy. A więc budzimy się tu pewnego pięknego poranka w otoczeniu tych wszystkich bawarskich złoceń i błękitów, otwieramy oczy, patrzymy w okno… i bum!
I na „bum!” patrzy mu teraz prosto w twarz. Sasza, na miłość boską, stary, gdzieś ty był, jak cię nie było? Oczywiście Mundy nie mówi tego wszystkiego na głos i nie zdradza się choćby mrugnięciem oka, bo Sasza, zgodnie z wagnerowskim duchem miejsca, ma na sobie czapkę niewidkę, ową tarnkappe, naciągniętą na czoło czarną baskijkę, która nakazuje ścisłą dyskrecję – nic dziwnego, przecież trwa wojna.
A w dodatku – na wypadek gdyby Mundy zapomniał o dobrych obyczajach ich dawnego podziemnego świata – zamyślony Sasza trzyma na ustach zakrzywiony palec, ale nie gestem ostrzeżenia, tylko zadumy nad wywołanym przed chwilą