Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Читать онлайн.
Название Przyjaźń absolutna
Автор произведения Джон Ле Карре
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-250-6



Скачать книгу

ony znakiem wodnym

      Tytuł oryginału:

      ABSOLUTE FRIENDS

      Copyright © 2003 by David Cornwell

      Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

      Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

      Redakcja: Bożena Sęk

      Korekta: Emilia Grzeszczak, Aneta Iwan, Maria Zając

      ISBN: 978-83-8110-250-6

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

      Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2017

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      1

      W dniu, w którym upomniało się o niego przeznaczenie, Ted Mundy miał na głowie melonik i kiwał się na drewnianej skrzynce w jednym z bawarskich zamków króla Ludwika Szalonego. Melonik nie pochodził niestety z Savile Row. Bardziej przypominał kapelusze Flipa i Flapa. Nie był nawet angielski, choć na kieszonce znoszonej tweedowej marynarki Teda widniał przyczepiony rzepem emblemat w kolorach brytyjskiej flagi. Przetłuszczona metka wewnątrz denka świadczyła, że melonik ów był dziełem wiedeńskiej firmy Steinmatzky & Söhne.

      Ale że nie jest to jego własny kapelusz – jak natychmiast tłumaczył każdemu nieszczęśnikowi, a jeszcze chętniej nieszczęśniczce, która padła ofiarą jego niepohamowanej bezpośredniości – nie ma się czego wstydzić.

      – To kapelusz służbowy, szanowna pani – mówił wtedy z naciskiem, rozwlekle przepraszając słuchaczkę wyuczonymi na pamięć słowami. – To historyczny skarb powierzony mi na jakiś czas tylko, używany przez całe pokolenia moich poprzedników na tym zaszczytnym stanowisku: wędrownych uczonych, poetów, marzycieli, duchownych, wiernych poddanych świętej pamięci króla Ludwika. Tak jest! – Owo „Tak jest!” mogło być efektem dzieciństwa spędzonego wśród wojskowych. – No bo jakąż mamy alternatywę, pytam? Nie można przecież wymagać od rasowego Anglika, by targał ze sobą parasol jak japońscy przewodnicy, prawda? I to niecałe osiemdziesiąt kilometrów od miasta, w którym nasz kochany Neville Chamberlain podpisał pakt z diabłem. Prawda, że nie można, proszę pani?

      A jeżeli słuchaczka okaże się – jak często bywa – zbyt ładna, by wiedzieć, kto to był Neville Chamberlain i o jakiego diabła chodzi, rasowy Anglik chętnie wygłosi swoją wersję historycznej pogadanki dla ignorantów o wstydliwym układzie monachijskim z 1938 roku, bez najmniejszych oporów opowiadając, jak bardzo nasza ukochana Korona Brytyjska, nie mówiąc już o arystokracji i miłościwie rządzącej wówczas Partii Konserwatywnej, chciała dogadać się z Hitlerem, byle tylko uniknąć wojny.

      – Widzi pani, było tak: establishment brytyjski drży przed bolszewikami – rozpędza się Mundy. Jak zwykle. – Ameryka też. Jedni i drudzy chcą napuścić Hitlera na czerwoną zarazę. Dlatego właśnie parasol Chamberlaina do dziś pozostaje dla Niemców wstydliwym symbolem angielskiej polityki appeasementu względem naszego kochanego Führera. – Ted nigdy inaczej Hitlera nie nazywa. – Przyznam się, że jako Anglik wolę w tym kraju moknąć, niż nosić parasol. No, ale nie po to przecież pani tu przyszła, by słuchać o jakimś Chamberlainie, tylko żeby zwiedzić ulubiony zamek Ludwika Szalonego. Prawda? Prawda? Bardzo mi miło, proszę pani. – Tu parodystycznie zsuwa melonik do tyłu, a wtedy jak chart spuszczony ze smyczy wyskakuje spod niego niesforna szpakowata grzywka. – Ted Mundy, błazen Jego Wysokości króla Ludwika, do państwa usług.

      Co myślą o nim owi turyści – owi Billies, jak przezywają ich organizatorzy angielskich wycieczek – jeżeli w ogóle myślą? Jak go sobie zapamiętają? Kim jest dla nich Ted Mundy? Rzeczywiście trochę błaznem, trochę nieudacznikiem, głupawym profesjonalistą w meloniku i z angielską flagą na kieszeni marynarki, nieuleczalnym gadułą po pięćdziesiątce. W sumie fajny gość, chociaż córki samej bym z nim nie zostawił. A te pionowe zmarszczki nad brwiami niczym blizny po ostrzu skalpela? Czy to z gniewu? A może to ślad koszmarów sennych? Taki jest Ted Mundy, przewodnik wycieczek.

      Jest koniec maja, za trzy minuty piąta po południu. Zaraz zacznie się ostatnia tura dnia. Pochłodniało. Wiosenne czerwone słońce zachodzi za młode brzózki. Ted Mundy opiera się o poręcz balkonu. Nogi ma zgięte w kolanach, melonikiem osłania oczy przed gasnącymi promieniami. Czyta pomiętą „Süddeutsche Zeitung” – trzyma ją w kieszeni na chwile przerwy między jedną a drugą grupą turystów. Wojna w Iraku skończyła się oficjalnie ponad miesiąc temu. Mundy, jej zagorzały przeciwnik, przebiega wzrokiem mniejsze nagłówki: premier Tony Blair odwiedzi Kuwejt, by podziękować jego mieszkańcom za udział w zwycięstwie.

      – No pewnie – mówi Mundy i marszczy brwi.

      Tony Blair zatrzyma się też w Iraku. Nie będzie tryumfował, tylko się zastanawiał, jak odbudować Irak.

      – Akurat – mruczy Mundy i robi jeszcze groźniejszą minę.

      Tony Blair nie ma wątpliwości, że iracka broń masowego rażenia zostanie wkrótce odnaleziona. Z kolei sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld zastanawia się, czy przypadkiem Irakijczycy nie zniszczyli jej złośliwie przed wybuchem wojny.

      – Zdecydowalibyście się chociaż, barany – burczy Mundy.

      Jak dotąd dzień toczył się Mundy’emu jak zwykle, czyli dziwnie i pogmatwanie. Punkt szósta wstał z łóżka, które dzieli ze swą partnerką, młodą Turczynką Zarą. Przeszedł na palcach przez korytarz i obudził jej jedenastoletniego syna Mustafę, by chłopak zdążył się umyć, zmówić modlitwę, zjeść przygotowane przez Mundy’ego śniadanie – chleb, oliwki, nutella – i wypić herbatę. Wszystko to w najgłębszej ciszy. Zara pracuje do późnej nocy w kebabiarni na monachijskim dworcu głównym, więc nie wolno jej budzić pod żadnym pozorem. Od kiedy dostała tę nocną pracę, wraca do domu o trzeciej. Przywozi ją sąsiad, zaprzyjaźniony taksówkarz, Kurd. Zara może wtedy, zgodnie z obyczajami muzułmańskimi, odmówić krótką modlitwę przed wschodem słońca i przespać całe osiem godzin, bo tyle potrzebuje. Tylko że dzień Mustafy zaczyna się o siódmej, a on też musi się pomodlić – Mundy i Mustafa musieli użyć połączonych sił perswazji, by ją przekonać, że tego rytuału może dopilnować Mundy, że ona nie musi się zrywać. Mustafa, choć jest w nim coś z kota, to spokojne dziecko. Ma ciemne włosy, wystraszone piwne oczy i donośny gardłowy głos.

      Mężczyzna i chłopiec wychodzą z bloku – obskurnego pudła z prefabrykatów – i kierują się przez pusty teren do przystanku autobusowego, całego w graffiti, głównie o treści obelżywej. Ich blok