Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Читать онлайн.
Название Przyjaźń absolutna
Автор произведения Джон Ле Карре
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-250-6



Скачать книгу

i blachy falistej, które tak bardzo przypominają Mundy’emu dzieciństwo, nikt nie sprzedaje podręczników akademickich czy rakiet do squasha, tylko figi, miedziane patelnie, chałwę, skórzane sandały i plastikowe żółte kaczuszki na sznurku. Pakistańskiego syna marnotrawnego wita woń wschodnich przypraw, węgla drzewnego i pieczonej baraniny. Ulotki i graffiti na ścianach i oknach komun to nie afisze uczelnianych przedstawień sztuk mniej znanych dramatopisarzy elżbietańskich, za to nie pozostawiają suchej nitki na szachu, Pentagonie, Henrym Kissingerze, prezydencie Lyndonie Johnsonie i Napalmowej Kulturze Imperialistycznej Amerykańskiej Agresji na Wietnam.

      Rada Ilse wcale nie okazuje się taka zła. W knajpkach, doraźnie uruchamianych klubach czy choćby na rogach ulic, na których wystają zbuntowani studenci z papierosami w ustach, imię Saszy wywołuje na twarzach porozumiewawczy uśmiech i rzeczywiście każdemu coś mówi. Sasza? Sasza, ten mówca? Ten Sasza? No wiesz, mamy problem. My tutaj byle komu nie dajemy niczyjego adresu, bo schweinesystem ma długie uszy. Lepiej zostaw wiadomość w Demokratyczno-Socjalistycznym Związku Studentów, to może Sasza sam się z tobą skontaktuje.

      Schweinesystem, powtarza sobie nowicjusz Mundy. Zapamiętać to określenie. Świński system. Czy czuje chwilową urazę do Ilse, że wepchnęła go w sam środek burzy radykalizmu bez map i przyrządów nawigacyjnych? Może. Ale zbliża się wieczór, Mundy wybrał już drogę i mimo żałoby ma wielką ochotę zakosztować tego nowego życia.

      – Spytaj Anitę z Szóstej Komuny – radzi mu senny rewolucjonista w piwnicy wypełnionej hałasem, dymem marihuanowym i flagami Wietkongu.

      – Może Brigitte ci powie, gdzie go znaleźć – radzi inny, gdy słuchają kolejnej pieśni Joan Baez, tym razem w wykonaniu dziewczyny w arafatce. U jej stóp siedzi dziecko, u jej boku wielki mężczyzna w sombrero.

      W podziurawionej kulami fabryce wielkości londyńskiego dworca Paddington wiszą podobizny Castra, Mao i Ho Chi Minha. Portret śp. Che Guevary przybrany jest czarną krepą. Wymalowane ręcznie napisy na prześcieradłach napominają Mundy’ego: „Zabrania się zabraniać”, „Bądź realistą”, „Domagaj się niemożliwego” i „Nie miej bogów ani panów”. Studenci i studentki, rozrzuceni po podłodze jak rozbitkowie ocaleni z tonącego statku, drzemią, palą, karmią piersią niemowlęta, grają rocka, pieszczą się i kłócą. „Anita wyszła parę godzin temu”, mówi jeden. „Brigitte? Poszukaj w Drugiej Komunie i pieprz Amerykę”, mówi inny. Zapytany o ubikację opiekuńczy Szwed prowadzi Mundy’ego do rzędu sześciu toalet, z których każda ma wyrwane drzwi.

      – Prywatność, towarzyszu, to burżujska kłoda pod nogi integracji wspólnotowej – tłumaczy z zapałem po angielsku Szwed. – Lepiej, żeby kobiety i mężczyźni sikali razem, niż zrzucali bomby na wietnamskie dzieci. Sasza? – powtarza, gdy Mundy grzecznie odrzuca jego zaloty. – Może znajdziesz go w Troglodycie. To taki klub, tylko że teraz nazywa się Wygolony Kot. – Wyciąga z kieszeni bibułkę do zwijania papierosów i rysuje na niej plan, używając pleców Mundy’ego jako stolika.

      Plan doprowadza Mundy’ego nad kanał. Z obijającym się o biodro plecakiem Mundy rusza wzdłuż nabrzeża. Mija wieżyczki strażnicze, potem najeżoną karabinami maszynowymi łódź patrolową. Nasza czy ich? Bez znaczenia. Są niczyje. Należą do wielkiego impasu, który przyjechał przełamać. Skręca w boczną uliczkę wybrukowaną kocimi łbami i staje jak wryty. Dalszą drogę zagradza mu trzymetrowy betonowy mur zwieńczony zwojami drutu kolczastego i mdłym światłem reflektorów. W pierwszej chwili Mundy usiłuje udawać przed samym sobą, że to tylko przywidzenie, plan filmowy, teren budowy. Pojawiają się dwaj zachodnioberlińscy policjanci.

      – Dezerter z Ameryki?

      – Jestem Anglikiem – odpowiada, pokazując swój paszport.

      Prowadzą go do światła, oglądają najpierw paszport, potem jego właściciela.

      – Widziałeś już kiedyś Mur Berliński?

      – Nie.

      – No to się przypatrz, Angliku, a potem do łóżka. I nie daj się wciągnąć w jakąś awanturę.

      Wraca tą samą drogą, znajduje boczną uliczkę. Na zardzewiałej bramie, wśród picassowskich gołąbków pokoju i znaczków przekreślonej bomby A, bezwłosy kot na dwóch nogach dumnie ukazuje swój członek. W środku jeden dziki ryk. To połączenie muzyki i ożywionej dyskusji.

      – Zobacz w Centrum Pokoju, towarzyszu. Na najwyższym piętrze – kieruje go piękna dziewczyna, zwijając dłonie w trąbkę.

      – A gdzie jest Centrum Pokoju?

      – No na górze, baranie.

      Tupiąc, Mundy wchodzi po wyłożonych płytkami schodach. Zbliża się północ. Na każdym piętrze jego oczom ukazuje się coraz to inny żywy obraz rewolucji. Na pierwszym studentki z niemowlętami w ramionach siedzą w kółko jak w szkółce niedzielnej, a kobieta o surowej twarzy wygłasza do nich tyradę o destrukcyjnym wpływie rodziców. Na drugim nad stertami splecionych ciał unosi się postkoitalna cisza. Zawieszony na ścianie plakat głosi: „Lepsza teściowa niż bomba atomowa!”. Na trzecim Mundy jest szczególnie zafascynowany, bo odbywa się tam jakaś próba teatralna. Na czwartym zarośnięci rewolucjoniści tłuką w klawisze maszyn do pisania, konferują, taśmowo ładują papier do pracujących pełną parą powielaczy i rzucają komendy przez radiotelefony.

      Wreszcie ostatnie piętro – prowadzi na nie drabina przez otwór w suficie. Mundy wspina się po niej i dociera na strych oświetlony lampami górniczymi. Przejście prowadzące od włazu też kojarzy się z kopalnią. Na samym końcu, nad stołem oświetlonym świeczkami, pełnym butelek i rozłożonych map, pochylają się dwie kobiety i dwaj mężczyźni. Jedna z dziewczyn jest czarnowłosa, z marsem na twarzy, druga to grubokoścista blondyna. Mężczyzna stojący bliżej Mundy’ego jest tak wysoki jak on: wiking o złotej brodzie i długich żółtych włosach przewiązanych piracką opaską. Drugi jest niski, ruchliwy, ma ciemne oczy i nierówne, kruche ramiona, zbyt małe jak na jego głowę, na której nosi czarną baskijkę naciągniętą na blade czoło. To Sasza. Skąd Mundy to wie? Od początku wyczuwał przecież intuicyjnie, co uświadamia sobie po chwili, że Ilse mówiła o kimś równie niskim jak ona.

      Mundy jest zbyt onieśmielony, by im przerywać, więc stoi przy włazie z listem Ilse w dłoni. Słyszy urywki narady wojennej – mówi tylko Sasza. Jego głos jest donośny, silniejszy niż jego ciało. Słowom towarzyszą stanowcze gesty dłoni i przedramion: „…nie dajmy się zapędzić w ciasne uliczki, słyszycie?… Musimy stawić im czoło na otwartym terenie, żeby kamery widziały, co z nami zrobią…”. Mundy już chce wrócić na palcach do drabiny i przyjść w bardziej stosownym momencie, ale narada właśnie się kończy. Brunetka zaczyna zwijać mapy. Wiking wstaje. Blondynka przyciąga go do siebie za pośladki. Sasza też wstaje, ale wcale nie jest wyższy, niż kiedy siedział. Gdy Mundy zbiera się na odwagę, by podejść i przedstawić się, pozostała trójka instynktownie ustawia się tak, by zasłonić swego małego cesarza.

      – Dobry wieczór. Jestem Ted Mundy. Mam dla ciebie list od Ilse – mówi swym najbardziej oficjalnym tonem. A ponieważ nie widzi w szeroko rozwartych ciemnych oczach przypomnienia, dodaje: – Od Ilse. Węgierskiej studentki filozofii politycznej. Była tu zeszłego lata. Miała przyjemność cię poznać.

      Być może to grzeczność Mundy’ego dezorientuje całą czwórkę, bo na chwilę wszyscy stają się podejrzliwi. Co to za ugrzeczniony angielski dupek z beatlesowską fryzurą? Pierwszy reaguje wysoki wiking. Staje między Mundym a resztą, odbiera od niego kopertę i szybko ją ogląda. Ilse zakleiła list taśmą klejącą. Nienaruszalność tajemnicy korespondencji ma dodatkowo gwarantować kategoryczny i aż dwukrotnie podkreślony napis: „Poufne! Sprawa osobista!”. Wiking wręcza kopertę Saszy, który rozrywa ją i wyjmuje dwie kartki zapisane po obu stronach drobniutkim maczkiem, z dygresjami