Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Читать онлайн.
Название Towarzysze Jehudy
Автор произведения Aleksander Dumas
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-0297-6



Скачать книгу

drogami i kilku ścieżkami zdawał się nie do przebycia.

      Niedaleko klasztoru, w lesie, stał jeszcze pawilon, zwany Correrie.

      O obu budowlach opowiadano w okolicy dziwy. Mówiono, że w ruinach tych nocą bywają jacyś goście, których nie widywano za dnia. Węglarze i włościanie, którzy wybierali w lesie drzewo, twierdzili, że widywali przez szpary okiennic płomienie na schodach i korytarzach klasztoru i słyszeli dźwięki łańcuchów, wleczonych po kamiennej posadzce i po bruku podwórca. Niedowiarki zaprzeczali temu. Natomiast ludzie, którzy dawali opowiadaniom wiarę, dzielili się na dwie kategorie i odmiennie tłumaczyli przyczyny podejrzanych zjawisk. Patrioci twierdzili, że były to dusze biednych mnichów, których tyrania klasztorna pogrzebała żywcem i którzy wzywali pomsty niebios na swych prześladowców, włócząc za sobą łańcuchy, w których chodzili za życia. Rojaliści twierdzili, że harcuje tam diabeł we własnej osobie, który nie bojąc się kropidła i zacnych mnichów wyprawia brewerie tam, gdzie przedtem nie odważyłby się wsunąć koniuszka swych pazurów.

      Lecz z jednego powodu te objaśnienia były wątpliwe, a mianowicie nikt z zaprzeczających ani z opowiadających o tych dziwach nie miał odwagi pójść, by w godzinie uroczystej przekonać się o prawdziwości opowiadań i orzec, czy klasztor pusty, albo też, jeśli był nawiedzany, to przez jakiego rodzaju gości.

      Jednakże wszystkie opowieści uzasadnione czy też bezpodstawne nie obchodziły tajemniczego jeźdźca, gdyż, jak widzieliśmy, zatrzymał konia pod bramą klasztoru, chociaż dziewiąta wybiła w Bourgu. Jeździec, nie zsiadając z konia, wyjął pistolet z olster, zastukał trzykrotnie rękojeścią we wrota na wzór wolnych mularzy i słuchał… Przez chwilę wątpił, czy w klasztorze odbywa się jakieś zebranie, albowiem pomimo wytężenia wzroku i słuchu nie dojrzał żadnego światła, nie dosłyszał żadnego dźwięku. Jednak wydało mu się, że ktoś ostrożnie zbliża się od wewnątrz ku bramie.

      Zastukał po raz drugi w ten sam sposób.

      – Kto idzie? – zapytał jakiś głos.

      – Ktoś, przysłany przez Elizeusza – odparł podróżny.

      – Jakiemu królowi mają być posłuszni synowie Izaaka?

      – Jehudzie.

      – Czyj ród mają wytępić?

      – Achaba.

      – Czy prorok, czy uczeń?

      – Prorok.

      – Bądź błogosławiony w domu Pana – odparł głos.

      I w tej chwili sztaby żelazne opadły, zgrzytnął zamek i obie połowy bramy rozwarły się cicho, koń i jeździec zniknęli pod ciemnym sklepieniem bramy. Za nimi zawarły się wrota. Ten, kto je otworzył ubrany był w biały habit Kartuzów. Kaptur, który miał na głowie, zupełnie zasłaniał mu twarz.

      KLASZTOR KARTUZÓW W SEILLON

      Prawdopodobnie ten, który otworzył wrota, tak samo jak i ten, który ukazał się na drodze, zajmował podrzędne stanowisko w konfraterni, gdyż przytrzymywał konia, gdy jeździec zsiadał, oddając mu przysługę zwykłego masztalerza. Morgan odtroczył walizkę, wyjął pistolety z olster i wsadził je za pas. Zwrócił się do mnicha tonem rozkazującym:

      – Mam nadzieję, że zastanę braci zebranych na naradzie.

      – Tak jest; już się zebrali.

      – Gdzie?

      – W Correrie. Przed kilkoma dniami bowiem widzieliśmy podejrzanych osobników, włóczących się koło klasztoru, wobec tego wyższa hierarchia nakazała środki ostrożności. Młody człowiek wzruszył ramionami, jak .gdyby chciał dać do zrozumienia, iż uważa te środki za zbyteczne, i tym samym rozkazującym tonem powiedział: – Odprowadzić konia do stajni, a mnie zaprowadzić na naradę.

      Mnich zawołał innego braciszka, któremu rzucił cugle, zapalił pochodnię od lampki palącej się w kaplicy i ruszył przed nowo przybyłym.

      Przeszedł przez gmach klasztorny, kilka kroków zrobił w ogrodzie, otworzył drzwi, prowadzące do pewnego rodzaju studni, wprowadził tam Morgana, za którym starannie zamknął drzwi, odsunął nogą kamień, który, zdawało się, leżał tam przypadkowo. Pod kamieniem ukazało się kółko żelazne i płyta kamienna, która zamykała wejście do podziemi. Gdy braciszek podniósł płytę Morgan dojrzał kilka schodów idących w głąb. Schody te prowadziły do okrągłego sklepionego korytarza, który mógł pomieścić dwu ludzi rzędem. Morgan i braciszek szli tym korytarzem przez jakieś sześć minut, po czym zatrzymali się koło kraty. Mnich wyjął spod habitu klucz i otworzył kratę, którą potem zamknął za sobą.

      – Jak mam oznajmić pańskie przybycie? – zapytał.

      – Brat Morgan.

      – Tu pan poczeka; za pięć minut będę z powrotem.

      Młodzieniec zrobił ruch głową, dając do zrozumienia, że jest oswojony z tymi wszystkimi ostrożnościami.

      Siadł następnie na jakimś grobowcu – byli bowiem w podziemiach klasztoru – i czekał. W istocie, nie upłynęło pięć minut, jak mnich był z powrotem.

      – Proszę za mną: bracia są uszczęśliwieni pańskim przybyciem.

      W kilka chwil potem Morgan znalazł się w sali obrad.

      Dwunastu zakapturzonych mnichów oczekiwało na niego. Gdy drzwi się zamknęły i Morgan zrzucił maskę, wszyscy zdjęli kaptury. Byli to w większości młodzi ludzie; dwóch czy trzech tylko wyglądało na lat czterdzieści.

      Wszystkie ręce wyciągnęły się do Morgana.

      – Ach! Doprawdy – rzekł jeden z obecnych – zdjąłeś nam kamień z serca; myśleliśmy, żeś zabity lub uwięziony.

      – Zabity – zgoda! Ale uwięziony – nigdy, "obywatelu" (jak to mówią niekiedy, ale jak, mam nadzieję, niedługo już mówić nie będą). Mogę powiedzieć, że wszystko poszło bardzo gładko. Konduktor, jak tylko nas dostrzegł, kazał stanąć i, zdaje mi się, powiedział: "Już wiem o co chodzi". A ja mu na to: "Skoro wiesz, o co chodzi, mój kochanku, długo gadać nie będziemy". – "Czy pieniądze rządowe?" – zapytał. – "Właśnie, właśnie" – odparłem. Ponieważ w karecie powstał popłoch, powiedziałem konduktorowi: – "Poczekaj, mój kochany. Najpierw złaź z kozła i powiedz tym panom a zwłaszcza paniom, że jesteśmy ludźmi dobrze wychowanymi, że ich nie tkniemy, tych dam oczywiście, i nie będziemy nawet na nie patrzyli, chyba że która wysunie głowę przez okno". Jedna istotnie odważyła się. A ładna była… Posłałem jej całusa. Krzyknęła z lekka i wnet się schowała. Przez ten czas konduktor pośpiesznie wydobywał pieniądze rządowe, a z pośpiechu oddał wraz z nimi pieniądze należące do jakiegoś biednego kupca z Bordeaux.

      – Tam do diabła! – zawołał jeden z braci. – Wszak wiesz, że Dyrektoriat organizuje bandy opryszków, którzy działają pod naszą nazwą, aby wpoić w ogół przekonanie, że nastajemy na majątki prywatne, że słowem jesteśmy zwykłymi złodziejami.

      – Poczekajcie. Otóż to właśnie spowodowało moje opóźnienie. Słyszałem już coś o tym w Lugdunie. Spostrzegłem błąd w połowie drogi do Valence, po adresie na worku. Adres głosił: Jan Picot, kupiec win we Fronsac, pod Bordeaux.

      – No i odesłałeś mu pieniądze?

      – Jeszcze lepiej. Sam oddałem.

      – We Fronsac?

      – Nie. W Awinionie. Przypuszczałem, że taki kupiec musiał się zatrzymać w pierwszym mieście, aby zasięgnąć wiadomości o swych dwustu ludwikach. I nie omyliłem się. Pytam w hotelu, czy nie znają obywatela Jana Picota. Mówią mi, że właśnie je obiad w hotelu. Wchodzę do sali. Domyślacie się, że rozmowa toczyła się o ograbieniu dyliżansu. Wyobraźcie sobie wrażenie zebranych, gdy stanąłem