Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Читать онлайн.
Название Towarzysze Jehudy
Автор произведения Aleksander Dumas
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-0297-6



Скачать книгу

czym zadzwonił.

      – Niech mi dadzą spis wakujących stanowisk podporuczników – rzekł do ordynansa.

      Tego samego dnia została wysłana do ministra nagląca prośba o stanowisko podporucznika dla młodego Valence'a.

      Wieczorem Valence wyjeżdżał do swojego pułku.

      Poszedł pożegnać Ludwika, którego pocałował na wpół dobrowolnie, na poły z przymusem, gdy Bonaparte trzymał mu ręce.

      Dziecko przyjęło uścisk z niechęcią.

      – To dobre na teraz – rzekło – ale jeśli spotkamy się kiedykolwiek i będziemy mieli obaj szpadę u boku…

      Ruch groźby zakończył zdanie.

      Valence odjechał.

      10 października 1785 r. Bonaparte sam otrzymał nominację na podporucznika: była to jedna z pięćdziesięciu ośmiu nominacji, jakie Ludwik XVI podpisał dla szkoły wojskowej. W jedenaście lat później, 15 listopada 1796 r. Bonaparte, głównodowodzący armią włoską, u wejścia na most d'Arcole, którego broniły dwa pułki kroackie i dwie armaty, widząc, jak pociski i kule dziesiątkują jego szeregi, czując, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, przerażony wahaniem najodważniejszych, wyrwał ze zdrętwiałych palców trupa sztandar trójkolorowy i rzucił się na most, z okrzykiem: "Żołnierze! Nie jesteście już bojownikami z Lodi?" Nagle spostrzegł, że wyprzedza go młody porucznik, który go osłania własnym ciałem.

      Nie tego bynajmniej chciał Bonaparte; pragnął, gdyby to było możliwe, przejść sam.

      Pochwycił młodzieńca za połę munduru i, ciągnąc go w tył, rzekł:

      – Obywatelu, jesteś tylko porucznikiem, a ja generałem głównodowodzącym, mnie należy się pierwszeństwo.

      – I słusznie – odparł porucznik.

      I poszedł za Bonapartem, zamiast go wyprzedzać.

      Wieczorem, dowiadując się, że dwie dywizje austriackie zostały zupełnie rozbite, widząc dwa tysiące jeńców, których wziął do niewoli, licząc zabrane armaty i sztandary, Bonaparte przypomniał sobie młodego porucznika, którego ujrzał przed sobą w chwili, gdy mniemał, że wyprzedza go tylko śmierć.

      – Berthier – rzekł – wydaj rozkaz adiutantowi Valence'owi, żeby mi poszukał młodego porucznika grenadierów, z którym miałem zajście dzisiaj rano na moście d'Arcole.

      – Generale – odparł Berthier z wahaniem – Valence jest ranny.

      – Istotnie, nie widziałem go dzisiaj. Ranny, gdzie? W jaki sposób? Na polu bitwy?

      – Nie, generale; pokłócił się wczoraj i otrzymał cios szpadą, która mu przeszyła pierś.

      Bonaparte zmarszczył brwi.

      – Przecież wiedzą w moim otoczeniu, że nie lubię pojedynków; krew żołnierza nie należy do niego, jest własnością Francji. Wydaj zatem rozkaz Muironowi.

      – Zabity, generale.

      – W takim razie Elliotowi.

      – I on zabity.

      Bonaparte wydobył z kieszeni chustkę i otarł nią zroszone potem czoło.

      – A więc komu zechcesz, ale muszę widzieć tego porucznika.

      Nie śmiał już wymieniać nikogo w obawie, że usłyszy fatalne słowo: "Zabity".

      W kwadrans później wprowadzono młodego porucznika do namiotu. Lampa rzucała słaby blask.

      – Zbliż się, poruczniku – rzekł Bonaparte.

      Młodzieniec postąpił parę kroków naprzód i wszedł w krąg światła.

      – A więc to ty – ciągnął dalej Bonaparte – chciałeś dzisiaj rano mnie wyprzedzić?

      – Chodziło o zakład, generale – odparł wesoło młody porucznik; generał drgnął na dźwięk jego głosu.

      – I przeze mnie przegrałeś?

      – Może tak, może nie.

      – O co się założyłeś?

      – Że zostanę dzisiaj mianowany kapitanem.

      – Wygrałeś.

      – Dziękuję, generale.

      I młodzieniec rzucił się naprzód, jak gdyby chciał uścisnąć dłoń Bonapartego, lecz wnet się cofnął.

      Blask przez sekundę oświetlił jego postać; ta sekunda wystarczyła, by generał zauważył twarz, tak jak usłyszał głos.

      Szukał przez chwilę w pamięci, ale pamięć mu nie dopisywała.

      – Ja cię znam – rzekł.

      – To możliwe, generale.

      – To nawet pewne; tylko nie mogę sobie przypomnieć twojego nazwiska.

      – A pan, panie generale, postarał się, żeby pańskiego nazwiska nie zapomniano.

      – Kim jesteś?

      – Spytaj, generale, Valence'a.

      Bonaparte wydał okrzyk radości.

      – Ludwik de Montrevel – rzekł.

      I otworzył ramiona.

      Tym razem młody porucznik rzucił się mu w objęcia bez żadnych trudności.

      – To dobrze – rzekł Bonaparte – przez tydzień pełnić będziesz służbę w nowym stopniu, żeby się przyzwyczajono widzieć na tobie epolety kapitańskie, a potem zastąpisz mego wiernego Muirona, jako adiutant. Idź teraz.

      – Jeszcze raz – rzekł młodzieniec z takim ruchem, jak gdyby chciał otworzyć ramiona.

      – Na honor! Tak! – zawołał Bonaparte z radością.

      I zatrzymując go przy sobie po powtórnym uścisku, zapytał:

      – Słuchaj, to ty poczęstowałeś szpadą Valence'a?

      – Trudno, generale – odparł świeży kapitan i przyszły adiutant – byłeś przy tym, jak mu to przyrzekłem; żołnierz ma tylko swoje słowo.

      W tydzień później kapitan Montrevel sprawował służbę oficera ordynansowego przy głównodowodzącym, który zamienił jego imię Ludwik, niedobrze brzmiące w owej epoce, na pseudonim Roland.

      I młodzieniec zostając bratankiem Karola Wielkiego pocieszył się, że nie pochodzi już od świętego Ludwika.

      Roland – nikt nie odważył się nazwać go odtąd Ludwikiem – odbył wraz z generałem głównodowodzącym wyprawę włoską i powrócił z nim do Paryża, po zawarciu pokoju w Campo Formio.

      Skoro została postanowiona wyprawa do Egiptu, Roland – który na skutek zgonu generała brygady de Montrevela, zabitego nad Renem, gdy jego syn walczył nad Adygą i nad Mincio, powrócił do matki – był jednym z pierwszych wyznaczonych przez generała głównodowodzącego do uczestniczenia w niepotrzebnej lecz poetycznej krucjacie, jaką Bonaparte przedsięwziął.

      Pozostawił matkę, siostrę Amelię i młodego brata Edwarda w Bourgu, mieście rodzinnym generała de Montrevela; mieszkali trzy czwarte mili za miastem, w Noires-Fontaines, w ślicznym domu, któremu nadano miano zamku i który wraz z folwarkiem i kilkuset morgami gruntu, położonymi w okolicach, stanowił cały majątek generała, przynoszący sześć do ośmiu tysięcy liwrów rocznej renty.

      Wyjazd Rolanda na tę awanturniczą wyprawę był ciężkim ciosem dla serca biednej wdowy; śmierć męża stanowiła jakby przepowiednię śmierci syna, a pani de Montrevel, kreolka łagodna i tkliwa, daleka była od posiadania surowych cnót matki spartańskiej. Bonaparte, który z całego serca kochał dawnego kolegę ze szkoły wojskowej, pozwolił mu przybyć w