Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Читать онлайн.
Название Towarzysze Jehudy
Автор произведения Aleksander Dumas
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-0297-6



Скачать книгу

też wytłumaczcie się, jak umiecie, same wobec milorda; w przeciwnym razie uzna mnie za obrzydliwego niewdzięcznika.

      Po czym, zbliżywszy się do sir Johna, wziął go za rękę.

      – Matko – rzekł – milord oddał mi wielką przysługę. Wiem, że takich rzeczy nie zapominacie. Mam nadzieję, że zechcecie pamiętać, iż sir John jest moim i waszym najserdeczniejszym przyjacielem. A da wam dowód tego, oświadczając wraz ze mną, że gotów jest nudzić się przez dwa lub trzy tygodnie z nami.

      – Pani! – rzekł sir John. Pozwól, że nie będę powtarzał słów mego przyjaciela Rolanda. Nie dwa i nie trzy tygodnie chciałbym spędzić wśród waszej rodziny, ale całe życie. Pani de Montrevel zeszła z ganku i wyciągnęła dłoń do sir Johna, który ucałował podaną sobie rękę z zupełnie francuską galanterią.Milordzie – powiedziała – ten dom jest twoim domem. Radosny był dzień, w którym tu wszedłeś, a dniem smutku i żalu będzie ten, w którym go opuścisz. Sir John zwrócił się do Amelii, która zażenowana swoim negliżem, owijała się w fałdy nocnej koszuli.

      – Mówię w imieniu swoim i mojej córki – mówiła dalej pani de Montrevel – która zbyt jest wzruszona powrotem brata, aby mogła przyjąć pana tak, jak to za chwilę uczyni.

      – Siostra – wtrącił Roland – pozwoli, aby sir John ucałował jej rękę i sądzę, że on przyjmie ten sposób powitania.

      Amelia wymówiła kilka słów i wyciągnęła dłoń do sir Johna z uśmiechem prawie bolesnym. Anglik ujął dłoń, lecz czując, iż jest lodowata' i drżąca, zamiast złożyć pocałunek, rzekł:

      – Rolandzie, twoja siostra jest naprawdę chora. Jestem po trosze lekarzem i, jeśli pozwoli, mogę zbadać puls.

      Lecz Amelia, jakby bojąc się, że odkryją istotną przyczynę niedyspozycji, cofnęła szybko rękę mówiąc:

      – Milord jest w błędzie. Tylko radość spowodowała tę niedyspozycję, ale to zaraz przejdzie.

      A zwracając się do pani de Montrevel:

      – Matko – rzekła – nie zapominajmy, że panowie przyjechali z dalekiej podróży. Pójdę zająć się przygotowaniem posiłku.

      I weszła do domu, aby zbudzić służbę.

      W tym samym czasie Morgan dosiadł konia i galopem pomknął w kierunku klasztoru Kartuzów. Przed bramą zatrzymał się, wyjął notatnik i na kartce nakreślił kilka słów ołówkiem, po czym kartkę zwinął i wrzucił przez dziurkę od klucza, nie schodząc wcale z konia.

      Na kartce zaś napisał te słowa:

      "Ludwik de Montrevel, adiutant generała Bonaparte, przyjechał dziś w nocy do zamku Noires-Fontaines. Baczność, towarzysze Jehudy!" Ostrzegając w ten sposób przyjaciół, Morgan jednak narysował nad swym podpisem krzyż, który miał oznaczać, że młody oficer był dla nich nietykalny.

      Każdy towarzysz Jehudy mógł w ten sposób ratować swego przyjaciela, nie podając motywów takiego zastrzeżenia.

      Z tego przywileju skorzystał Morgan. Ratował brata Amelii.

      ZAMEK DES NOIRES-FONTAINES

      Zamek des Noires-Fontaines znajdował się w najładniejszym miejscu doliny, w której leżało miasto Bourg.

      Park zamku otaczał z trzech stron mur, w którym od strony zajazdu była piękna kuta krata, z czwartej zaś płynęła rzeka de la Reyssouse, biorąca początek w Jaurnaud i płynąca z południa na północ. Rzeka ta wpada do Saôny pod mostem Fleurville, naprzeciw Pont-de-Vaux, miasta rodzinnego Jouberta, który na miesiąc przed opisywanymi zdarzeniami zginął w bitwie pod Novi.

      Za rzeką i na jej brzegach rozsiadły się na prawo i na lewo od zamku wsie: Montagnat, Saint-Just i Ceyzeriat.

      Za ostatnim miasteczkiem zarysowują się sylwetki wzgórz Jury, nad którymi widnieje niebieskawy szczyt Bugey.

      Na ten cudowny obraz spojrzał sir John, gdy się obudził. I gdy stał zapatrzony na góry, rozległo się pukanie do drzwi: Roland, gospodarz, przyszedł dowiedzieć się, jak jego gość spędził tę noc.

      Znalazł go wesołego i rozpromienionego.

      – Winszuję, sir Johnie. Sądziłem, że zastanę pana smutnego, jak ci Kartuzi w białych szatach, których tak się bałem w dzieciństwie, chociaż w ogóle nie byłem bojaźliwy; a tymczasem widzę, żeś uśmiechnięty, jak poranek majowy, chociaż to połowa smutnego, jak zwykle u nas, października.

      – Drogi Rolandzie! – odparł sir John. – Jestem sierotą. Matka moja zmarła, gdy przyszedłem na świat; ojciec – gdy miałem dwanaście lat. W wieku szkolnym posiadałem już majątek, który przynosił mi około miliona dochodu. Lecz byłem sam, nie miałem nikogo, kogo mógłbym kochać i nikt mnie nie kochał. Nie znam zupełnie radości życia rodzinnego. Od dwunastego do osiemnastego roku życia studiowałem w Cambridge. W osiemnastym zacząłem podróżować. Błądziłem jak widmo pośród cieni, nie mając gdzie się zatrzymać, ramienia, na którym mógłbym się wesprzeć i nikogo, przed kim mógłbym otworzyć moje serce. Lecz wczoraj wieczorem, kochany Rolandzie, w okamgnieniu, moje życie się wypełniło. Żyłem dzięki wam. Widziałem radość, którą przeżywaliście. Patrząc na waszą matkę, powiedziałem sobie: "Taka być musiała moja matka". Patrząc na twą siostrę, westchnąłem w duchu: "Gdybym miał mieć siostrę, chciałbym mieć taką". Całując brata twego, pomyślałem, że przecież i ja mógłbym mieć dziecko w tym wieku i zostawić coś po sobie. Wiem jednak, że umrę, jak żyłem, smutny, ponury dla innych, nieznośny dla samego siebie. Tyś szczęśliwy, Rolandzie. Masz rodzinę, sławę, młodość i nawet – co nie zawadza i mężczyźnie – urodę. Nic ci nie brakuje do szczęścia.

      Powtarzam: jesteś szczęśliwy, bardzo szczęśliwy.

      – No, dobrze – odparł Roland – zapominasz jednak, milordzie, o mojej chorobie.

      Sir John popatrzył na młodzieńca z niedowierzaniem. Istotnie bowiem Roland wyglądał na zupełnie zdrowego.

      – Oddaj mi swój anewryzm za milion dochodu, Rolandzie – odrzekł z głębokim smutkiem lord Tanlay.

      – Ale daj mi wraz z nim tę matkę, która płakała z radości, żeś powrócił, tę siostrę, która zasłabła ze szczęścia na twój widok, to dziecko, które rzuca ci się na szyję, ten zamek, tę rzekę, ładne wioski. Daj mi swój anewryzm, Rolandzie, śmierć za trzy, dwa lata, za rok, za pół roku, ale daj mi sześć miesięcy swego życia tak bogatego i tak urozmaiconego, tak słodkiego i tak sławnego, a będę się miał wówczas za człowieka szczęśliwego. Roland wybuchnął właściwym sobie nerwowym śmiechem.

      – Oho! Oto turysta, Żyd wieczny tułacz, wiecznie błądzący, który nigdzie się nie zatrzymuje, nic nie ocenia i nie pogłębia, sądzi rzeczy na zasadzie wrażeń, nie otwierając drzwi tych klatek, gdzie są zamknięci wariaci, zwani ludźmi, i powiada: Za tym murem są szczęśliwi! Otóż mój drogi, ta rzeka, te łąki, te piękne wioski, ten Eden!… Zaludniają je ludzie, którzy mordują się wzajemnie. W dżunglach Kalkuty, w puszczach Bengalu nie ma dzikszych i bardziej krwiożerczych tygrysów i panter, niż w tych pięknych wioskach i na tych błoniach, które widzisz na brzegach tej rzeczki.

      I podniesionym głosem począł Roland wyliczać okrucieństwa, popełnione przez rewolucję.

      Sir John milczał, ze zdziwieniem przysłuchując się wybuchom mizantropii Rolanda. Potem młodzieniec skierował rozmowę na zdarzenie w hotelu z Morganem, a w końcu zawołał: "Przede wszystkim chciałbym się z bliska przekonać, kim są towarzysze Jehudy".

      – Ach, teraz rozumiem. Nie zabił cię Barjols, chcesz więc, aby cię zabił Morgan.

      – Albo kto inny – odpowiedział spokojnie Roland. – Oświadczam, że nie mam żadnej specjalnej pretensji do pana Morgana. Przeciwnie; chociaż