Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Читать онлайн.
Название Towarzysze Jehudy
Автор произведения Aleksander Dumas
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-0297-6



Скачать книгу

Tom! – zawołał sir John, gdy stanęli w drzwiach, gdzie czekał na niego lokaj w surowej liberii grooma angielskiego. – Weź i trzymaj to pudełko.

      – Am I going with my lord? – zapytał lokaj.

      – Yes! – odparł sir John.

      Po czym wskazał Rolandowi stopień kolasy, który lokaj spuszczał.

      – Proszę, panie de Montrevel – rzekł.

      – Roland wsiadł do kolasy i rozparł się z rozkoszą.

      – Doprawdy – rzekł – tylko wy, Anglicy, umiecie podróżować; ten pański powóz jest wygodny jak łóżko. Założę się, że macie nawet wyściełane. trumny!

      – Tak, to fakt – odparł sir John – naród angielski zna się na wygodach, ale naród francuski jest ciekawszy i zabawniejszy… Pocztylionie, do Vaucluse!

      POJEDYNEK

      Droga możliwa dojazdy kołowej jest tylko z Awinionu do l'Isle. Sir John i Roland przebyli w ciągu godziny trzy mile dzielące l' Isle od Awinionu.

      Przez tę godzinę Roland, jak gdyby wziął sobie za zadanie skrócenie czasu towarzyszowi podróży, był rozmowny i pełen werwy. W miarę zbliżania się do miejsca walki, wzmagała się jego wesołość. Nie znający przyczyny podróży, nie domyśliłby się nigdy, że ten młodzieniec, gawędzący i śmiejący się nieustannie, jest narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo. W wiosce de I'Ilse trzeba było wysiąść z powozu. Zapytawszy kogo należało, Roland i sir John dowiedzieli się, że przybyli pierwsi.

      Weszli na drogę prowadzącą do wodotrysku.

      – Oho! – rzekł Roland. – Ręczę, że tutaj jest świetne echo. Rzucił kilka okrzyków, na które echo odpowiedziało istotnie z wielką dokładnością.

      – Dalibóg – zawołał młodzieniec – znakomite. Tylko echo Seinonnetty w Mediolanie może się z nim równać. Poczekaj, milordzie.

      Zaczął śpiewać pieśń tyrolską, która wydawała się jakby wyzwaniem, rzuconym przez zbuntowaną muzykę krtani ludzkiej, a jego modulacje ujawniły jednocześnie przedziwny głos i znakomitą metodę.

      Sir John patrzył na Rolanda i słuchał go ze zdumieniem, którego nawet nie usiłował ukryć.

      – Zdaje mi się, niech mnie Bóg skarze – rzekł sir John, gdy ostatnia nuta przebrzmiała – że pan ma spleen.

      Roland drgnął i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

      Ale widząc, że sir John nic więcej nie mówi zapytał:

      – Z czego pan to wnosi?

      – Jest pan tak hałaśliwie wesoły, że nie może nie mieć w sercu głębokiego smutku.

      – Tak, i ta anomalia dziwi pana?

      – Nic mnie nie dziwi, każda rzecz ma swoją rację bytu.

      – Słusznie, trzeba tylko zawsze znać ukrytą przyczynę. Otóż powiem ją panu.

      – Nie zmuszam pana do tego.

      – Jest pan zbyt dobrze wychowany, by nalegać; ale niech pan przyzna, że sprawiłoby to panu przyjemność, gdyby pan o mnie coś wiedział.

      – Zapewne, bo mnie osoba pańska zajmuje.

      – Rozwiążę więc zagadkę, i tobie milordzie powiem to, czego jeszcze nie powiedziałem nikomu. Pomimo pozorów świetnego zdrowia, mam anewryzm serca, który przyprawia mnie o straszne cierpienia. Napadają mnie co chwila spazmy, osłabienia, omdlenia, których powstydziłaby się nawet kobieta. Całe moje życie to jedno śmieszne wystrzeganie się wszystkiego. Larrey uprzedził mnie, że muszę być przygotowany, iż lada chwila zniknę z tego świata, ponieważ chora arteria może pęknąć w mojej piersi przy najlżejszym wysiłku. Niech pan osądzi, jakie to miłe dla żołnierza! Pojmuje pan, że z chwilą, kiedy powiedziano mi jak rzeczy stoją, postanowiłem dać się zabić z jak największym rozgłosem i niezwłocznie zabrałem się do dzieła. Innemu, szczęśliwszemu ode mnie, byłoby się to udało już sto razy; ale ja, doprawdy, jestem zaczarowany: ani kule, ani pociski mnie nie chcą. Rzekłbyś, że szable obawiają się wyszczerbić na mojej skórze. A jednak nie brak mi sposobności, łatwo pan może osądzić z tego, co zaszło przy stole. Mamy się bić, nieprawdaż? Otóż będę się narażał, jak wariat, zrobię przeciwnikowi wszelkie ustępstwa i to nic nie pomoże: będzie strzelał do mnie z piętnastu kroków, dziesięciu, pięciu i chybi albo strzał spali na panewce. A wszystko po to – piękna wygrana, pomyśl pan tylko – żebym zdechł pewnego pięknego dnia, w chwili, kiedy będę się tego najmniej spodziewał, zdejmując buty! Ale cicho, mój przeciwnik nadchodzi.

      Istotnie, na krętej drodze, którą szli Roland i sir John ukazała się między skałami górna część postaci trzech mężczyzn, którzy powiększali się w miarę zbliżania.

      – Trzech. Dlaczego trzech – rzekł Roland – skoro nas jest tylko dwóch?

      – A, zapomniałem – odparł Anglik – pan de Barjols, zarówno ze względu na pana, jak i na siebie, zażądał, by zabrano ze sobą chirurga.

      – A to po co? – zapytał Roland tonem szorstkim, niemal marszcząc brwi.

      – Na wypadek, gdyby któryś z panów został zraniony; puszczenie krwi, w pewnych okolicznościach, może człowiekowi uratować życie.

      – Sir Johnie – rzekł Roland, a twarz jego przybrała wyraz niemal dziki – nie rozumiem tych wszystkich ceremonii w sprawach pojedynkowych. Jak się ludzie ze sobą biją, to po to, żeby się zabić. Wcześniej niech sobie wyświadczają najrozmaitsze grzeczności, jak pańscy przodkowie i moi w Fontenoy, zgoda; ale z chwilą, gdy szpady są obnażone albo pistolety nabite, życie człowieka musi opłacić podjęte trudy i stracone uderzenia serca. Otóż żądam od pana, żeby mi pan przyrzekł, pod słowem honoru, iż, bez względu na to, czy zostanę zraniony, czy zabity, chirurg pana de Barjolsa mnie nie dotknie.

      – Jednakże, panie Rolandzie…

      – Pańskie słowo honoru, milordzie, albo niech mnie diabli wezmą, bić się nie będę! Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem. Twarz Rolanda okryła się śmiertelną bladością, drżał cały tak, jak gdyby ogarnęła go trwoga.

      Nie rozumiejąc zupełnie tego niepojętego wrażenia, sir John dał słowo honoru.

      – Dziękuję panu – rzekł Roland. – Widzi pan, to jeszcze jeden skutek tej ślicznej choroby: robi mi się zawsze słabo na myśl o narzędziach chirurgicznych, na widok lancetu. Pobladłem bardzo silnie, nieprawda?

      – Przez chwilę myślałem, że pan zemdleje.

      Roland wybuchnął śmiechem:

      – Ładna byłaby to historia – rzekł – gdyby tak nasi przeciwnicy przybyli i zastali pana zajętego trzeźwieniem mnie solami, jak zemdloną kobietę. Czy pan wie, co powiedzieliby i co pan powiedziałby pierwszy? Że stchórzyłem.

      Trzej przybysze podeszli tymczasem tak blisko, że mogli słyszeć rozmowę, sir John nie miał więc czasu odpowiedzieć Rolandowi.

      Przystanąwszy na miejscu, złożyli ukłon. Roland z uśmiechem na ustach, ukazując olśniewające zęby w rozchylonych wargach, odpowiedział na ich ukłon.

      Sir John szepnął mu do ucha:

      – Pan jest jeszcze blady; niech się pan przejdzie do wodotrysku; przyjdę po pana, gdy będzie czas.

      – Dobra myśl – odparł Roland – miałem zawsze ochotę zobaczyć ten słynny wodotrysk Vaucluse, tę hipokrenę Petrarki. Czy pan zna jego sonet?

      Chiare, fresche e dolci acqque, Ove le belle mambra Pose colei, che sola a me perdona.

      A gdy ta sposobność minie może nie znajdę podobnej. Z której strony jest ten wodotrysk?

      – O