Usterka na skraju galaktyki. Etgar Keret

Читать онлайн.
Название Usterka na skraju galaktyki
Автор произведения Etgar Keret
Жанр Контркультура
Серия
Издательство Контркультура
Год выпуска 0
isbn 9788308071939



Скачать книгу

pyta Korman. – Prosiłem was przedtem wyraźnie – nie wspominać, że jest Arabem.

      – Terrorysta to nie jest rasistowskie – broni się Awri. – To jak morderca. Wśród żydowskich osadników też są terroryści.

      Korman nic mu nie odpowiada, tylko idzie do łazienki i wychodzi z dwoma małymi plastikowymi torebkami. Daje mi jedną, a potem drugą rzuca Awriemu, któremu z trudem udaje się ją złapać.

      – Jest dwadzieścia w każdej – mówi do mnie, otwierając drzwi wejściowe. – Groszek możesz sobie zabrać.

      Nazajutrz rano w kawiarni Szikma pyta, co mi się stało w twarz. Mówię, że to wypadek, poszedłem odwiedzić żonatego przyjaciela i poślizgnąłem się w salonie na zabawce jego syna.

      – A już wyobraziłam sobie ciebie bijącego się o dziewczynę – śmieje się Szikma, podając mi espresso.

      – To również się zdarza – próbuję odwzajemnić uśmiech. – Pobądź ze mną trochę, to zobaczysz, jak się biję za dziewczyny, przyjaciół i koty, ale zawsze obrywam, nigdy nikogo nie biję.

      – Jesteś jak mój brat – Szikma nadal się śmieje. – Taki rodzaj faceta, co próbuje przerwać bójkę, a sam obrywa.

      Czuję szeleszczący mi w kieszeni kurtki plastikowy woreczek z dwudziestoma gramami, ale zamiast jej słuchać, pytam, czy widziała już ten film o astronautce, której stacja satelitarna wybuchła, a ona utknęła w kosmosie z George’em Clooneyem. Odpowiada, że nie, i pyta, jaki to ma związek z tym, o czym właśnie mówiliśmy.

      – Nie ma związku – przyznaję – ale brzmi odlotowo. To trójwymiarowe, z okularami i w ogóle. Chcesz ze mną pójść?

      Zapada chwila ciszy i wiem, że po niej nadejdzie „tak” albo „nie”. A w międzyczasie pojawia mi się w głowie ten obraz. Sąd, Szikma płacze, trzymamy się za ręce. Próbuję przezappować się na nas dwoje całujących się na podartej kanapie u mnie w salonie – próbuję i nie udaje się. Zbyt mocno tkwi mi w głowie.

      Tod

      Mój przyjaciel Tod prosi, żebym napisał dla niego opowiadanie, które pomoże mu zaciągać dziewczyny do łóżka.

      – Pisałeś już przecież opowiadania, które prowokowały dziewczyny do płaczu – mówi – i też takie, co powodowały śmiech. No to teraz napisz takie, które spowoduje, że pójdą ze mną do łóżka.

      Próbuję mu wyjaśnić, że to tak nie działa. Owszem, jest parę dziewczyn, co płakały przez moje opowiadania, i też paru chłopców, co…

      – Facetów zostaw – przerywa mi Tod. – Faceci mnie nie kręcą. Mówię ci to z góry, żebyś nie napisał opowiadania, które wepchnie mi do łóżka każdego, kto je przeczyta. Mówię z góry, żeby zaoszczędzić nieprzyjemności.

      Więc znowu wyjaśniam, tonem możliwie najbardziej cierpliwym, że to tak nie działa. Opowiadanie to nie czarodziejskie zaklęcie czy seans hipnozy, opowiadanie to po prostu sposób na dzielenie się z ludźmi tym, co czujesz, czymś intymnym, czasem nawet zawstydzającym, co…

      – Pięknie – przerywa mi znowu Tod – to weź podziel się z czytelnikami czymś nawet zawstydzającym, co spowoduje u tej części spośród nich, która jest czytelniczkami, pójście ze mną do łóżka.

      Nic nie słucha ten Tod. Nigdy nie słuchał, przynajmniej mnie.

      Toda poznałem podczas jakiejś imprezy czytania opowiadań, którą organizował w Denver. Kiedy mówił o tej imprezie i o książkach, które lubi, z nadmiaru wzruszenia zaczynał się jąkać. Jest w nim dużo namiętności, w tym Todzie, i dużo energii. Ale natknąłem się na niego, kiedy nie za bardzo wiedział, w jakim kierunku to wszystko skanalizować. Nie zdołaliśmy wiele porozmawiać tamtego wieczora, ale zaraz się połapałem, że to człowiek dość mądry, i też z kindersztubą. I że można na nim polegać. Jest dokładnie z tego rodzaju ludzi, których chciałoby się mieć koło siebie w płonącym domu albo na tonącym statku. Taki, co to wiesz, że nie wskoczy do łodzi ratunkowej i nie zostawi cię na pokładzie. Tyle że na razie nie jesteśmy w płonącym domu ani na tonącym statku, po prostu pijemy sobie organiczną kawę z mlekiem sojowym w jakiejś wypucowanej kafejce Natura w Williamsburgu. I trochę mnie to smuci. Bo jeśli w okolicy coś by się paliło bądź tonęło, mógłbym sobie przypomnieć, dlaczego go lubię, ale kiedy Tod wpada w ten ciąg wywierania na mnie presji, trudno go znieść.

      – Zatytułuj opowiadanie Tod Supersamiec – mówi – albo po prostu Tod. Wiesz co? Lepiej po prostu Tod. W ten sposób dziewczyny, które będą je czytać, mniej się połapią, dokąd to prowadzi, i wtedy, kiedy to w końcu je najdzie – bum! Nie będą wiedziały, skąd im się to wzięło. Nagle spojrzą na mnie inaczej. Nagle poczują, jak puls zaczyna im tętnić w skroniach, przełkną ślinę i zapytają: „Powiedz no, Tod, nie mieszkasz tu blisko przypadkiem?”. Albo: „Przestań, nie patrz tak na mnie”, ale takim tonem, który właściwie mówi coś przeciwnego, tonem, który właściwie mówi: „Proszę cię, patrz tak na mnie jeszcze”, a ja na nie popatrzę i wtedy to się stanie, jakby samo, bez żadnego związku z opowiadaniem, które napisałeś. Takie, takie chcę, żebyś mi napisał, jasne?

      To ja mu mówię:

      – Tod, już rok cię nie widziałem. Opowiedz mi, co u ciebie. Co nowego, zapytaj, jak mi leci, jak tam dzieciak.

      – U mnie nic nowego – odpowiada niecierpliwie – i nie mam co cię pytać o dzieciaka, wszystko już o nim wiem. Słyszałem wywiad z tobą w NPR kilka dni temu, przez cały zasrany wywiad tylko o nim mówiłeś. Jak ci powiedział to i jak ci powiedział tamto. Prowadzący pyta cię o pisanie, o życie w Izraelu, o zagrożenie irańskie, a ty zatrzaśnięty jak szczęka rottweilera na cytatach z syna, jakby był jakimś buddyjskim mędrcem albo co.

      – On naprawdę jest mądry – bronię się – patrzy na życie pod szczególnym kątem. Kątem zupełnie innym niż my, dorośli.

      – Świetnie – cedzi Tod – niech mu będzie na zdrowie. To jak, piszesz mi to opowiadanie?

      No to siedzę przy plastikowym stole udającym drewno w średnim hotelu udającym luksusowy, wynajętym na dwa dni przez izraelski konsulat, i usiłuję napisać Todowi to jego opowiadanie. Staram się odszukać we własnym życiu coś przepełnionego tego rodzaju emocjami, co mogłoby sprawić, że dziewczyny rozważą, czyby nie pójść z Todem do łóżka. Nawiasem mówiąc, nie rozumiem, co za problem ma Tod z samodzielnym znalezieniem sobie dziewczyny. Jest niebrzydkim chłopcem i z wdziękiem, z gatunku tych, co to zaciąży ładną kelnerkę z dajneru w małym miasteczku, po czym znika. Może to jest jego problem: nie budzi zaufania. U kobiet, znaczy. W kwestiach romansowych. Bo kiedy przychodzi kwestia płonącego domu czy tonącego statku, jak już mówiłem, można na niego liczyć do ostatka. Może właściwie to jest to, co powinienem napisać: opowiadanie, które sprawi, że dziewczyny zaczną sądzić, że Tod jednak, owszem, jest godny zaufania. Że można na nim polegać. Chyba że odwrotnie: opowiadanie, które każdej czytającej wyjaśni, że zaufanie i ktoś, na kim można polegać, to nie taka znowu super sprawa. Że trzeba iść za sercem, a nie marudzić o przyszłości. Iść za sercem i zajść w ciążę, podczas gdy Tod, dawno już w innym mieście, pracuje nad sponsorowanym przez NASA projektem czytania poezji o Marsie. I pięć lat później, kiedy w programie na żywo całe to wydarzenie poświęci tobie i Sylvii Plath, będziesz mogła pokazać na ekran w salonie i powiedzieć: „Hej, Todzie juniorze, widzisz tego pana w pomiętej marynarce? To twój tatuś”. Może o tym powinienem napisać. O takiej jednej, co zna kogoś takiego jak Tod, kto jest czarujący i jest za miłością wieczną i wolną oraz za całą resztą mądrości, w które faceci pragnący zerżnąć cały świat wierzą z całego serca. I on opowiada jej z zapałem o ewolucji, o tym, że kobieta jest monogamiczna, bo potrzebuje samca, co obroni jej potomstwo, a mężczyzna poligamiczny, bo chce zapłodnić jak najwięcej kobiet, i że nic w związku