STO MILIONÓW DOLARÓW. Lee Child

Читать онлайн.
Название STO MILIONÓW DOLARÓW
Автор произведения Lee Child
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-222-7



Скачать книгу

spojrzał na White’a, potem na Watermana i zobaczył wątpliwości w ich oczach takie same, jak oni bez wątpienia zobaczyli w jego oczach.

      – Personel zjawi się jutro rano wraz zaopatrzeniem – oznajmiła Sinclair. – Możecie panowie zażądać, czego tylko chcecie i kiedy zechcecie. Ale rozmawiać będziecie tylko ze mną, panem Ratcliffe’em lub prezydentem, z nikim innym. To jest kwarantanna. Jeśli będzie wam potrzebne pudełko ołówków, przyjdziecie z tym do mnie, pana Ratcliffe’a albo do prezydenta. Co w praktyce oznacza, że do mnie. Wszystkie stosowne dokumenty zostaną wystawione w Zachodnim Skrzydle Białego Domu. Nie wolno wam się zdekonspirować. Sto milionów dolarów to dużo pieniędzy, dlatego nie wykluczamy, że macza w tym palce ktoś z rządu. Ten Amerykanin może pracować w Departamencie Stanu, Departamencie Sprawiedliwości albo w Pentagonie. Moglibyście rozmawiać nie z tą osobą co trzeba, dlatego nie rozmawiajcie z nikim. To zasada numer dwa.

      – A zasada numer jeden? – spytał Waterman.

      – Zasada numer jeden jest taka, że nie wolno nam spalić Irańczyka. Nie wolno zrobić nic, co mogłoby naprowadzić na jego ślad. Dużo w niego zainwestowaliśmy i będzie nam bardzo potrzebny, bo naprawdę nie wiemy, co się jeszcze wydarzy.

      Sinclair wstała i ruszyła do drzwi. Wychodząc, dodała:

      – Pamiętajcie: jakby się paliło i waliło…

      • • •

      Reacher wyciągnął się w skórzanym fotelu. White spojrzał na niego i powiedział:

      – To muszą być czołgi albo samoloty.

      – Nasze najbliższe czołgi stacjonują tysiące kilometrów od Jemenu czy Afganistanu – odparł Reacher. – Trzeba by wielu, bardzo wielu tygodni i tysięcy ludzi, żeby je tam przerzucić. Łatwiej już przetransportować Jemen czy Afganistan do nich. Tak byłoby szybciej i dyskretniej.

      – No to samoloty.

      – Za sto milionów dolarów na ciemną stronę mocy przeszłoby kilku pilotów. Dwóch, trzech, najwyżej czterech. Chociaż wątpię, żeby Afgańczycy mieli wystarczająco długie pasy startowe. Ale może Jemen ma. Więc teoretycznie to możliwe. Z tym że samoloty na nic by się im nie przydały. Potrzebowaliby setek ton części zamiennych, setek inżynierów i techników. I tysięcy godzin szkolenia. Zresztą i tak namierzylibyśmy ich w pięć minut i zniszczyli rakietami; nie zdążyliby nawet wystartować. Nie wiem, ale można to chyba zrobić nawet zdalnie, bez rakiet.

      – No to inny sprzęt wojskowy – nie ustępował White.

      – Tylko jaki? Milion karabinów po stówie za sztukę? Nawet tyle nie mamy.

      – Tajemnica wojskowa – spekulował Waterman. – Tajne hasło, kod, wzór, mapa, plan czy diagram, jakaś lista, plany systemów zabezpieczających komputery obsługujące największe centra finansowe świata, komercyjny program użytkowy albo łapówka wystarczająca na przepchnięcie jakiejś ustawy we wszystkich pięćdziesięciu stanach.

      – Myślisz, że chodzi o dane? – spytał White.

      – Co innego da się dyskretnie za tyle sprzedać? Brylanty, ale brylanty to Antwerpia, a nie Hamburg. Narkotyki? Może, ale żaden Amerykanin nie ma zapasu wartego sto milionów. Kupiec pojechałby raczej do Ameryki Środkowej albo Południowej. A Afgańczycy mają własny mak.

      – Najgorszy scenariusz? – spytał White.

      – To wykracza poza moje kompetencje. Spytaj Ratcliffe’a. Albo prezydenta.

      – A pana zdaniem?

      – A pana?

      – Jestem specjalistą od Bliskiego Wschodu, dla mnie wszystkie są najgorsze.

      – Zarazki ospy – odparł Waterman. – Albo coś w tym rodzaju. Dżuma. Broń biologiczna. Ebola. Jakieś antidotum czy szczepionka. Co by znaczyło, że mają już zarazki.

      Reacher patrzył w sufit.

      Rzeczy, które mogą się źle skończyć.

      Widzę, że nie jest pan zadowolony. A powinien pan się cieszyć.

      Tyle, ile będzie trzeba.

      Garber był jak krzyżówka.

      – O czym pan myśli? – spytał White.

      – O sprzeczności między zasadą numer jeden i resztą – odparł Reacher. – Nie wolno nam spalić Irańczyka. Co znaczy, że nie wolno nam zbliżyć się do posłańca. Ani nawet obstawić miejsca, do którego by nas doprowadził. Bo nie wiemy, że facet w ogóle istnieje. Chyba że Irańczyk da nam cynk.

      – To nie jest sprzeczność – powiedział Waterman. – To tylko przeszkoda. Znajdziemy sposób, żeby ją obejść. Irańczyk jest im potrzebny.

      – Chodzi o skuteczność działania. Muszą rozpracować tych ludzi z odpowiednim wyprzedzeniem. Rozrysować siatkę, stworzyć bazę danych. Dlatego owszem, powinni skupić się na posłańcach, to oczywiste. Ustne pytania, ustne odpowiedzi. Tam i z powrotem, z kontynentu na kontynent, pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź. Oni wiedzą wszystko. Są jak kaseta magnetofonowa warta więcej niż stu zakamuflowanych informatorów. Bo znają sytuację ogólną. A Irańczyk? Irańczyk nie ma nic do roboty i zna tylko cztery ściany mieszkania w Hamburgu.

      – Nie można go tak po prostu poświęcić.

      – Mogą go ewakuować, kiedy zwiną posłańca. I dać mu dom na Florydzie.

      – Posłaniec nic nie powie – rzucił White. – Tysiącletni plemienny zakaz. Nikt na nikogo nie donosi. Można by go przycisnąć, ale po ostatnich obostrzeniach facet tylko się roześmieje. Dlatego mądrzej jest zatrzymać Irańczyka tam, gdzie jest. Oni naprawdę nie wiedzą, co się kroi. Cynk byłby mile widziany. Nawet pół cynku.

      – A pan wie, co się kroi? – spytał Reacher.

      – Coś kompletnie porąbanego. To nie to samo co kiedyś.

      – Pracował pan już z Ratcliffe’em? Albo z Sinclair?

      – Nie, nigdy. A pan?

      – Nie wybrali nas dlatego, że nas znają – sprowadził ich na ziemię Waterman. – Wybrali nas, bo w krytycznej chwili nie było nas w Hamburgu. Przebywaliśmy gdzie indziej. Jesteśmy czyści i mogli do nas zagadać.

      Sinclair powiedziała, że to kwarantanna. I rzeczywiście, tak się tam czuli. Trzech facetów odciętych od świata tylko dlatego, że mieli alibi i nie byli zainfekowani.

      • • •

      O siódmej wyjął bagaże z samochodu i zaniósł je do swojego pokoju, ostatniego z trzech po tej samej stronie korytarza. Pokój wyglądał jak biurowy i prawdopodobnie jeszcze poprzedniego dnia pełnił taką funkcję. Był przestronny, z łazienką. Dyrektorski gabinet. Całkiem, całkiem, choć zaprojektowany pod biurko, nie pod łóżko.

      Żeby zdobyć coś do jedzenia, Reacher musiał odpalić silnik starego chevroleta i pokrążyć po mieście, instynktownie skręcając w uliczki, gdzie mogły kryć się charakterystyczne dla przedmieść restauracje, jakich szukał. Takie, co to nie każdemu się podobają. Jemu zawsze pomagał metabolizm. W pewnej chwili dostrzegł neon i błyszczące aluminium, hen w oddali, obok stacji benzynowej i zjazdu z autostrady. Jadłodajnia, na tyle stara, że prawie autentyczna. Z poobijanymi i powgniatanymi ścianami. Z porządnym przebiegiem.

      Skręcił, zaparkował i otworzył ciężkie chromowane drzwi. W środku było chłodno i jasno od świetlówek. Pierwszą osobą, którą zobaczył, była kobieta. Samotna kobieta w boksie. Jego dawna podwładna ze specjalnej grupy śledczej. Najlepszy żołnierz, z jakim kiedykolwiek służył. I chyba najlepsza, choć zawsze ostrożna przyjaciółka, jeśli przyjaźń dopuszcza przemilczenia.

      W pierwszej chwili pomyślał, że to kolejny niezbyt zdumiewający przypadek. Świat jest ostatecznie mały, a w pobliżu Pentagonu kurczył