STO MILIONÓW DOLARÓW. Lee Child

Читать онлайн.
Название STO MILIONÓW DOLARÓW
Автор произведения Lee Child
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-222-7



Скачать книгу

położonej i bardzo drogiej, choć trochę korporacyjnej.

      Resztę dnia spędzili w McLean, zestawiając nazwiska wojskowych z informacjami o odbywających się w Niemczech ćwiczeniach i tym samym eliminując potencjalnych kandydatów. Nikt nie mógł siedzieć w czołgu na wschodnich równinach kraju, spacerując jednocześnie po Hamburgu. Liczba żołnierzy natychmiast spadła. Co było swego rodzaju sukcesem. Potem zaczęły przychodzić pierwsze meldunki z linii lotniczych, o lotach z Zurychu. Asystent White’a od razu załapał, w czym rzecz, i sam z siebie zaproponował, że podczas gdy oni będą lecieli do Niemiec, on posiedzi nad weryfikacją danych i jeśli znajdzie coś ważnego, zadzwoni do nich, kiedy wylądują.

      Współpraca? – pomyślał Reacher. Kto wie?

      • • •

      Neagley usiadła za kierownicą chevroleta, zawiozła ich na lotnisko i zostawiła wóz na parkingu krótkoterminowym, oczywiście na koszt podatnika. Była po cywilnemu, czyli w ciemnych lustrzankach, ocieplanej skórzanej kurtce, podkoszulku i spodniach, które Reacher wziął za portki z demobilu, jak jego, ale okazało się, że są to autentyczne spodnie od Ralpha Laurena. Ona miała torbę podróżną, on nie. Lecieli klasą ekonomiczną, ale był to prawdziwy luksus w porównaniu z płóciennymi hamakami w transportowych maszynach wojskowych. Zjedli, odchylili fotele i poszli spać.

      • • •

      Dwadzieścia cztery godziny po wyjściu Amerykanina mieszkanie prostytutki było dużo mniej pachnące. A raczej wciąż pachnące, tylko nieodpowiednim zapachem. Odór zaczął być wyczuwalny, roznosił się po korytarzu i przez szyby wentylacyjne w kuchni. Sąsiedzi, już rozdrażnieni, zadzwonili w środku nocy na policję. Centrala przysłała policjantów w radiowozie, żeby się rozejrzeli. A raczej, jak się miało okazać, powąchali. Skutek wąchania był taki, że natychmiast obudzono dozorcę z kluczem uniwersalnym. Co z kolei zaowocowało czterema godzinami pracy policyjnych detektywów, rozpytywaniami i przesłuchiwaniami, taśmą ostrzegawczą, ściągnięciem techników kryminalistycznych i w końcu karetki pogotowia z gumowym workiem na zwłoki.

      Z punktu widzenia policji była to wiadomość dobra i zła. Hamburg jest ruchliwym portowym miastem ze słynną na cały świat dzielnicą czerwonych latarni, z narkotykami i graffiti na dworcu głównym, mimo to do zabójstw dochodzi tu rzadko. Rzadziej niż raz w tygodniu. Trup jest tu wciąż wydarzeniem. Wielu robi na tym karierę. A policja może pochwalić się wykrywalnością sięgającą dziewięćdziesięciu procent. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że pozostałe dziesięć procent, czyli sprawy nierozwiązane, obejmuje martwe prostytutki, albo zadźgane, albo uduszone. Ryzyko zawodowe. Tak więc było mało prawdopodobne, żeby sprawa tej znalezionej w mieszkaniu trafiła do podręczników dla policji. Sprawca pewnie już odpłynął. Był sto mil od Hamburga i leżąc na koi, spokojnie zmierzał na otwarte morze.

      • • •

      Ponieważ dostali gotówkę na doraźne cele operacyjne, wsiedli do taksówki – mercedesa, a jakże! – i w promieniach rozmytego słońca, w porannym ruchu pojechali do hotelu. Hotel mieścił się na cichej, zielonej ulicy pełnej domów ze szkła i dziwnie bladej cegły oraz małych, lecz kosztownych samochodów parkujących przy krawężniku. Dostali pokoje na trzecim piętrze, w miarę wysoko, bo z widokiem na dachy sąsiednich domów. Hamburg jest starym hanzeatyckim miastem o ponadtysiącletniej historii, ale żaden z dachów nie przekroczył pięćdziesiątki. Niemcy zbombardowali Anglików, Anglicy odpowiedzieli bombami i z czasem nabrali w tym wprawy. W czterdziestym trzecim wywołali burzę ogniową, która zmiotła miasto z powierzchni ziemi. Sięgające trzystu metrów płomienie, temperatura oscylująca w pobliżu tysiąca stopni Celsjusza, palące się powietrze, płonące ulice, gotujące się rzeki i kanały. Czterdzieści tysięcy zabitych podczas jednego nalotu. Wielka Brytania straciła sześćdziesiąt tysięcy – w ciągu całej wojny. „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”, jak powiadał Ozeasz. Nie należał do wielkich proroków, ale z Hamburgiem trafił w dziesiątkę.

      Zadzwonił telefon. Neagley – chciała spotkać się na śniadaniu. Zaraz potem drugi telefon, od Vanderbilta – miał już nazwiska trzydziestu sześciu Amerykanów, którzy w wiadomy weekend podróżowali z Hamburga do Zurychu. Reacher westchnął. Namierzymy mnóstwo różnych typów. Jego własne słowa.

      Zszedł na dół do bardzo europejskiego bufetu pełnego wędlin, wędzonych serów i egzotycznych ciast. Usiedli przy oknie. W Hamburgu dochodziła dziewiąta rano.

      • • •

      O tej porze w afgańskim Dżalalabadzie było wpół do pierwszej po południu. W kuchni białej lepianki przygotowywano lunch. Na zewnątrz było gorąco jak w pustynnych rejonach Arizony. Posłaniec już czekał. Dotarł tu nocą, po czterech przesiadkach z samolotu na samolot i prawie pięciusetkilometrowej wyboistej podróży japońskim pick-upem. Dano mu śniadanie i zaprowadzono do sieni. Czekał w niej wiele, wiele razy. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Tak wyglądało jego życie. Był jedynym w domu mężczyzną bez brody czy karabinu.

      W końcu poproszono go do małej, gorącej izby. W powietrzu roiło się od fruwających leniwie much. Na poduszkach siedziało dwóch brodatych mężczyzn, jeden gruby i niski, drugi szczupły i wysoki. Obaj byli w prostych białych szatach i prostych białych turbanach.

      – Amerykanin żąda stu milionów dolarów – powiedział posłaniec.

      Mężczyźni skinęli głową.

      – Omówimy to przy kolacji – rzekł ten wysoki. – Wróć rano, przekażemy ci odpowiedź.

      • • •

      Neagley dostała plan miasta w recepcji. Rozłożyła go i podniosła do światła.

      – Pięćdziesięciominutowa nieobecność daje okrąg o promieniu mniej więcej dwóch kilometrów, tak? – powiedziała. – Dwadzieścia minut w jedną stronę, dziesięć minut na rozmowę, dwadzieścia minut z powrotem. Gdzie mogli się spotkać?

      – W barze, kawiarni albo na ławce w parku – odparł Reacher.

      Znaleźli na planie dom, w którym Saudyjczycy wynajmowali mieszkanie. Neagley przytknęła do planu kciuk i palcem wskazującym zatoczyła koło. Znalazła się w nim plątanina ulic, według Reachera głównie mieszkalnych, ale i również komercyjnych. Był w wielu takich miastach i wiedział, jak to wygląda. W tej części świata i tej części Hamburga wznosiły się najpewniej niskie, kilkupiętrowe apartamentowce z dyskretnymi sklepami i biurami na parterze. Oczywiście z barkami, choć tych będzie chyba niewiele, może ze sklepami jubilerskimi, pralniami chemicznymi czy biurami firm ubezpieczeniowych. Z piekarniami, ciastkarniami, kawiarenkami, restauracjami i barami. Ot, przytulna dzielnica. Poza tym były tam cztery skwery, pewnie z ośmioma ławkami i gołębiami do karmienia, co lubili robić szpiedzy na filmach, które widział.

      – Ładny dzień – powiedziała Neagley. – W sam raz na spacer.

      • • •

      Dwukilometrowy promień dawał powierzchnię prawie ośmiu kilometrów kwadratowych, czyli mniej więcej ośmiuset hektarów. Znaleźli blok Saudyjczyków, minęli go, nie podnosząc wzroku, i przystanęli na pierwszym lepszym rogu, z planem miasta w ręku, jak turyści. A turystów było tam sporo, więc się nie wyróżniali.

      Od razu zaczęli odrzucać jedną możliwość po drugiej – zaczynając od piekarni z dwoma złoconymi stolikami, trzech kawiarni i dwóch barów, które znaleźli na pierwszych pięciu ulicach.

      – Spotkali się wczesnym wieczorem – myślał na głos Reacher. – Co znaczy, że piekarnie odpadają. Do piekarni chodzi się rano. Moim zdaniem poszli do baru.

      – Albo do parku – powiedziała Neagley.

      – Gdzie Amerykanin byłby górą nad swoim rozmówcą? Zakładamy, że chodziło o negocjacje. Chciałby mieć przewagę psychologiczną. Wolałby czuć się swobodnie i próbowałby postawić rozmówcę w niezręcznej sytuacji.

      – Zakładamy,