Pokłosie przekleństwa. Edyta Świętek

Читать онлайн.
Название Pokłosie przekleństwa
Автор произведения Edyta Świętek
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788366481732



Скачать книгу

mnie czeka?

      – W pierwszej fazie całkowicie wytniemy tarczycę. Może być konieczne również usunięcie węzłów chłonnych. Prócz tego radioterapia, może chemioterapia.

      – Jaka jest skuteczność leczenia?

      – Spora. Trzeba zachować optymizm. W tym przypadku czas może być pana największym wrogiem bądź sprzymierzeńcem. Należy podjąć szybkie działanie.

      Wrócił do domu podminowany. Ania zdążyła już ugotować obiad. Córka odrabiała lekcje przy kuchennym stole. Ojciec drzemał w swoim ulubionym fotelu.

      – Co tak długo? – zapytała żona, choć przyszedł zaledwie o godzinę później niż zwykle, ponieważ na wizytę urwał się z pracy. – Zaczęłam się niepokoić. Czemu nie zadzwoniłeś?

      – Nie miałem karty telefonicznej – bąknął.

      – A w kioskach też nie było? – dociekała z lekkim przekąsem.

      – Przepraszam. Musiałem załatwić coś pilnego.

      Unikał jej wzroku, choć wiedział, że to głupie i może go narazić na jakieś absurdalne podejrzenia. Wszak kobiety obdarzone są cholernym szóstym zmysłem, który pozwala im na wywęszenie każdej mężowskiej lewizny i prześwietlenie każdego kłamstwa. Przed Anią trudno było cokolwiek ukryć. Należała do wyjątkowo podejrzliwych osób. Być może nauczyło ją tego niemiłe doświadczenie życiowe z czasów, gdy jeszcze nie byli parą. Tak czy owak przygotowanie dla żony jakiejkolwiek przyjemnej niespodzianki wymagało nie lada zręczności. O niespodziankach niemiłych typu zdrada czy choćby nawet niewinny flircik nie mogło być mowy, zresztą on nie odczuwał takich potrzeb, gdyż kochał tę kobietę ponad życie – ponad wszystko na świecie.

      Teraz zależało mu na tym, by choć na chwilę oddalić wiszący nad nim cień. Zanim oczy ślubnej na nowo zalśnią łzami, musiał sprawić jej choć trochę radości.

      Gdy podniósł głowę, podchwycił jej przenikliwy wzrok.

      – Oo! Mój drogi! Ja znam tę minę! – wykrzyknęła tropicielka małych domowych afer. – Co się stało?

      – Nic – odparł.

      – No przecież widzę.

      – Naprawdę nic wielkiego.

      – Ha! Czyli jednak – odparła z satysfakcją. – Powiesz mi o tym? – zapytała tonem niepozostawiającym Filipowi złudzeń, że uniknie udzielenia odpowiedzi.

      – Tak, kochanie. Daję słowo, że wieczorem porozmawiamy. Ale zanim to zrobię, chcę, żebyś włożyła tę śliczną sukienkę, którą miałaś na ostatnich imieninach Manueli.

      – Jakaś okazja do świętowania?

      – Nie. Po prostu chcę cię zabrać na randkę – oznajmił.

      – W środku tygodnia?

      – Czemu nie? To dla mnie bardzo ważne.

      Czy udobruchał ją choć trochę w ten sposób? Miał nadzieję, że tak.

      – Jesteś głodny? – zagadnęła łagodniej.

      Choć nie był głodny, ponieważ wieści przekazane przez lekarza skutecznie pozbawiły go apetytu, przytaknął. Poprosił jednakże, by nie nakładała mu zbyt dużo. Na obiad był bigos. Filip dziabał go widelcem i rozgarniał po talerzu. O ile dzień wcześniej zjadł zacną porcję, to teraz każdy kawałeczek kapusty i mięsa stawał mu w gardle.

      – Nie smakuje ci? – zmartwiła się żona.

      – Jest pyszny. Ale chyba głód był mniejszy, niż sądziłem.

      – Ostatnio mam wrażenie, że nic ci nie podchodzi. Nie masz ochoty na nic – zauważyła. – Mielisz jedzenie w ustach.

      – Faktycznie na nic nie mam ochoty. Człowiek ma tyle stresu, że niekiedy po prostu odechciewa się jeść.

      – Kłopoty w pracy?

      – To trwa już od dawna – przyznał. – Ale bądźmy dobrej myśli! – Ożywił się nagle. – Dobrze, Aneczko. Wkładaj tę nową kieckę. Obiecałem ci miły wieczór, pamiętasz?

      – Owszem. Daj mi pół godziny – poprosiła. – Muszę choć podmalować oko.

      – Jasne. Ja też odświeżę się i przebiorę.

      Zauważył, że żona wyraźnie odzyskała humor.

      Tak trzeba – pomyślał. Wezmę ją do kawiarni, może do kina. Kupię jej bukiet róż. Niech zapamięta to popołudnie jak najdłużej, najlepiej na zawsze. Kto wie, kiedy znowu będzie okazja, byśmy razem dokądś wyszli?

      Mieli pecha, że spotkali się w niezbyt sprzyjających okolicznościach. W kraju szalał kryzys i panował stan wojenny. Filipa mogli w każdej chwili aresztować za działalność opozycyjną. Nie było zbyt wiele czasu na romantyczne spacery, kawiarnie czy dancingi. Wzięli szybki ślub, w ekspresowym tempie zostali rodzicami. A potem przyszła rutyna oraz proza życia, przetykana nadzieją na lepsze jutro i walką z szarą rzeczywistością, pragnieniem drugiego dziecka, euforią, gdy Ania zachodziła w ciążę, a następnie łzami nad pustą kołyską, z której nie skorzystało ani jedno maleństwo poza Lenką.

      Punkt po punkcie Filip realizował założenia, które czynił w myślach podczas spożywania obiadu. Była zatem kawa w Savoyu i seans w Pomorzaninie. Kupił żonie kwiaty. Pomiędzy kawiarnią a kinem mieli trochę czasu, więc zaciągnął ją do atelier fotograficznego Pod Łabędziem przy ulicy Gdańskiej pięć. Na krótką chwilę wyrzucił z pamięci straszną diagnozę, która dla niego była niczym innym, jak odroczonym wyrokiem śmierci. Spoglądał w pałające szczęściem oczy żony. Mówił, jak pięknie wygląda w sukience koloru głębokiego burgunda. Trzymał ją za rękę, splatał palce z jej palcami. Całował dłoń Ani w ciemniej sali kina. To wszystko było grą wstępną. Preludium do czekającej ich nocy.

      Wrócili do domu taksówką. Rozbawieni, beztroscy, z winem szumiącym w głowie. Starali się poruszać jak najciszej, gdy starymi, trzeszczącymi schodami wchodzili na poddasze. Z trudem panowali nad chichotem, ponieważ w uśpionym domu każdy krok był zdradziecki. Nie chcieli obudzić Władysława ani Leny. Przemykali więc chyłkiem, na palcach, boso.

      Ledwo zamknęli za sobą drzwi sypialni, Filip naparł na żonę. Przycisnął ją plecami do ściany. Całował niczym szaleniec. Głęboko, mocno, z pasją. Jego język docierał w najdalsze zakamarki jej ust. Mężczyzna niecierpliwie zadarł w górę sukienkę Ani. Wsunął dłoń pod rajstopy i figi. Była tam gorąca, wilgotna, gotowa na miłość. Drżącymi palcami Jeżowska szukała klamry od jego paska. Już chciała mieć w sobie nabrzmiałą męskość – głęboko, mocno i z pasją.

      Filip czuł narastające podniecenie, a jednocześnie jakąś zadziwiającą niemoc. Pragnął chłonąć bliskość żony każdym zmysłem, lecz wiedział, że tym razem nie weźmie jej na stojąco, choć bardzo to obydwoje lubili.

      – Chodźmy do łóżka – wyszeptał.

      Gdzieś w drodze spod ściany na miękkie posłanie zgubili ubrania. Resztki zdzierali z siebie chaotycznie, siedząc już na materacu. Filip przesunął się na środek, oparł plecami o wezgłowie i pociągnął żonę na siebie. Dosiadła go niczym amazonka. Jej skóra połyskiwała w świetle ulicznej latarni, wpadającym do pokoju.

      Mężczyzna widział nieduże, lecz kształtne piersi z zadziornie nabrzmiałymi sutkami. Pochylił się i chciwie zassał jeden z nich w usta. To Anna nadawała tempo ruchom. Kołysała się, unosiła, opadała. Coraz szybciej i szybciej w dzikim szale namiętności. Sama podsuwała mu to jedną, to drugą pierś do pieszczot. To znowu zwilżała palce śliną i pocierała własnymi opuszkami o brodawkę. Uwielbiał, gdy to robiła.

      Szczyt rozkoszy przyszedł