Gniew Tiamat. James S.a. Corey

Читать онлайн.
Название Gniew Tiamat
Автор произведения James S.a. Corey
Жанр Историческая фантастика
Серия
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788366409651



Скачать книгу

sobie chodzić z Connorem do lasu się całować, to nic dla mnie nie znaczy.

      – Dziękuję – powiedziała Muriel i prawie biegiem wróciła do środka.

      Teresa poszła za nią, starając się, by jej twarz nie zdradzała nic z tego, co działo się w jej głowie. Pułkownik Ilich wrócił równocześnie z nią, uśmiechając się ciepło. Pod pachą trzymał czarno-białą piłkę wielkości odciętej ludzkiej głowy.

      – Dzisiaj – zwrócił się do wszystkich – będziemy się uczyć nowych zagrań piłki nożnej. Deszcz trochę za bardzo rozmoczył wschodni trawnik na takie zabawy, więc szanowne panie i panowie pójdą ze mną na salę gimnastyczną, gdzie będziecie mogli przebrać się w stosowniejsze stroje…

      Środek dnia wypełniły odbijające się echem krzyki oraz piekący ból nóg i pleców. Kopała za mocno i pudłowała częściej, niż trafiała piłką do celu, przez cały czas czując na sobie uwagę klasy. Muriel. Connora. Nawet pułkownik Ilich zauważył, że nie miała głowy do gry, ale poza łagodnym pytaniem o jej samopoczucie nie próbował drążyć tematu. Kiedy przyszła pora na prysznic i przebranie się w normalny strój, nie poszła do szatni z pozostałymi. Miała swój apartament, nie musiała już z nimi przebywać. Z żadnym z nich.

      Wchodząc, obejrzała się, by sprawdzić, czy Connor jest z Muriel. Czy trzymali się za ręce. Czy się całowali. Nie robili tego – Connor był przy stalowej fontannie z wodą do picia z Khalidem Marksem, a Muriel udawała, że nie żyje i musi zostać podniesiona z podłogi przez Anneke Douby i Michaela Li. Teresa sądziła, że powinna się z tym poczuć lepiej, ale wcale tak nie było.

      W prywatności swojego pokoju pozwoliła sobie na łzy. Czuła się przez nie głupio. Connor nie był dla niej nikim poza chłopcem, o którym myślała trochę więcej niż o innych. Nigdy go nie pocałowała ani nie próbowała trzymać go za rękę. Aż do dzisiaj powiedziałaby, że nawet nie wie, czy traktuje go jakoś inaczej. Że nikt tego nie wiedział. Tylko że teraz pośrodku nocy wymykał się z namiotu z pieprzoną Muriel Cowper. Kto w ogóle odpowiadał za wycieczki terenowe i pozwalał, by działo się coś takiego? Ktoś mógł utonąć lub zostać upolowany przez jedno z miejscowych zwierząt. Byli niekompetentni. Na tym polegał problem. I dlatego właśnie – choć wydawało się to nieprawdopodobne – teraz płakała.

      Piżmak wepchnęła jej pod łokieć szeroki, spiczasty nos i pchnęła do góry. Troska w oczach starej psicy była jednoznaczna. Gruby ogon zamachał niepewnie.

      – Jestem głupia – powiedziała Teresa i nawet dla niej własny głos brzmiał na wyczerpany. – Jestem po prostu bardzo głupia.

      Piżmak wykaszlała coś nie do końca będącego szczeknięciem i skoczyła jej na stopy. Jednoznaczne zaproszenie. Zapomnijmy o tym i chodźmy się bawić. Teresa rzuciła się na łóżko w nadziei, że przyjdzie sen lub łóżko otworzy się jak na filmach i pozwoli jej uciec do innego wymiaru, gdzie nikt nigdy o niej nie słyszał. Piżmak znowu sapnęła. Potem szczeknęła.

      – No dobrze – jęknęła Teresa. – Tylko daj mi włożyć coś, co nie śmierdzi potem. Głupi pies.

      Piżmak pomachała ogonem. Tym razem z większą energią.

      Poranne chmury rozeszły się, ale okolica wciąż była mokra od deszczu. Cykl wodny był czymś, co dzieliły wszystkie planety imperium. Każdy świat z życiem miał burze deszczowe i kałuże z błotem. Maszerowała ścieżkami obstawionymi kolumnami, oddalając się od bardziej uczęszczanych rejonów Budynku Rządowego. Nie chciała żadnego towarzystwa poza psem i użalaniem się nad sobą.

      Zastanawiała się, co mogła zrobić inaczej. Gdyby odmówiła Muriel, gdyby kazała jej zerwać z Connorem. Mogła to zrobić. Właściwie nadal było to częściowo możliwe. Gdyby poszła do pułkownika Ilicha i powiedziała, że nie czuje się już dobrze w towarzystwie Muriel, mogłaby doprowadzić do wyrzucenia dziewczyny ze swojej klasy rówieśniczej. Mogła nawet poprosić, żeby Connor spędzał więcej czasu w Budynku Rządowym, gdyby tego zechciała, a jej życzenie zostałoby zrealizowane.

      Tyle że wszyscy wiedzieliby, czemu to robi, więc nie mogła. Zamiast tego maszerowała przez szarozielony ogród na tyłach budynku, wychodzący na niskie, zielone wzniesienia góry za terenami Budynku Rządowego, i pragnęła odejść, zginąć lub odwrócić czas.

      Piżmak gwałtownie uniosła głowę, z podnieceniem ruszając uszami. Szczeknęła raz energicznie, a potem pobiegła przed siebie szybciej, niż powinno być to możliwe w przypadku zwierzęcia ze starymi, zużytymi stawami biodrowymi. Teresa roześmiała się wbrew sobie.

      – Piżmak! – krzyknęła, ale suka na coś polowała i nie dała się odciągnąć.

      Gruby, machający ogon zniknął za żywopłotem z importowanych z Ziemi bzów i Teresa potruchtała jego śladem.

      Na wpół spodziewała się zastać Piżmak zaczepiającą popylacza, szarokota lub inne miejscowe zwierzę, które zapuściło się do ogrodu. Suka robiła czasem takie rzeczy, choć jeśli zjadła coś miejscowego, dostawała potem wymiotów. Teresa zawsze martwiła się, że któregoś dnia dostanie się tu jeden z większych miejscowych drapieżników. Kiedy jednak obeszła żywopłot, jedynym, co zobaczyła oprócz Piżmak, była ludzka postać siedząca na trawie i patrząca w stronę horyzontu. Siwiejące, krótko ścięte włosy. Lakoński mundur bez dystynkcji. Łagodny, pusty uśmiech.

      James Holden i Piżmak rozciągnięta na trawie przy nim, wijąca się, by podrapać się w plecy. Teresa stanęła. Holden wyciągnął rękę i w zamyśleniu pogłaskał sukę po brzuchu. Piżmak zerwała się na nogi i zaszczekała do Teresy. Chodź! Teresa niemal wbrew sobie zaczęła iść w stronę najsłynniejszego więźnia imperium.

      Nie lubiła Holdena. Nie ufała mu. Choć za każdym razem, gdy rozmawiali, był uprzejmy i nie próbował jej grozić. Nawet nieco rozbawiony wszystkim w delikatny, nieco filozoficzny sposób, dzięki któremu łatwo było traktować go uprzejmie.

      – Cześć – odezwał się, nie patrząc na nią.

      – Dzień dobry.

      – Wiesz, co jest dziwne? – zapytał. – Deszcz pachnie tak samo, ale mokra ziemia inaczej.

      Teresa nie odpowiedziała. Piżmak przeniosła spojrzenie z więźnia na nią i z powrotem, jakby oczekiwała na coś, czego nie mogła się doczekać. Po chwili milczenia Holden mówił dalej.

      – Dorastałem na Ziemi. Kiedy byłem w twoim wieku… masz czternaście lat, prawda? Kiedy byłem w twoim wieku, mieszkałem na ranczu w Montanie z ośmiorgiem rodziców i mnóstwem zwierząt. Deszcz pachniał właśnie tak. To chyba ozon. Wiesz, z ładunków elektrycznych? Ale ziemia po deszczu miała taką głęboką woń. Pachniała jak… Sam nie wiem. Dobrze. Tutaj pachnie miętowo. To dziwne.

      – Miałam już kontakt z mokrą glebą – powiedziała prawie obronnym tonem. – Ten zapach nazywa się petrichor. To zarodniki promieniowców.

      – Nie wiedziałem – odpowiedział Holden. – Ale to dobry zapach. Brakuje mi go.

      – To mój pies. – Implikowane tymi słowami „więc zostaw ją w spokoju” najwyraźniej do niego nie dotarło.

      – Piżmak – powiedział Holden, a Piżmak zamachała ogonem zadowolona, że została włączona do rozmowy. – To ciekawe imię. Ty je wybrałaś?

      – Tak – potwierdziła.

      – Widziałaś kiedyś prawdziwego piżmaka?

      – Oczywiście, że nie.

      – To skąd to imię? – Sposób, w jaki zadał to pytanie, wydawał się dziwnie otwarty. Niemal niewinny. Jakby to ona była dorosła, a on był dzieckiem.

      – Postać o takim imieniu występowała w komiksie, który kiedyś czytywał mi tata.

      – A czy ta