Gniew Tiamat. James S.a. Corey

Читать онлайн.
Название Gniew Tiamat
Автор произведения James S.a. Corey
Жанр Историческая фантастика
Серия
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788366409651



Скачать книгу

w czymś tak prostym nie było za wiele do usprawnienia. Podstawowe założenie sprowadzało się do małego transportera piechoty z silnikiem na jednym końcu i śluzą, która mogła wybijać dziury w statku wroga na drugim. Wnętrze było ciasnym metalowym pudłem zastawionym pryczami przeciążeniowymi. Żart o „latającej trumnie” powtarzany przez marines od stuleci byłby całkowicie zrozumiały nawet dla starożytnych żołnierzy wiezionych do walki w transporterach opancerzonych na kołach: jeśli zginiesz przed walką, od razu jesteś zapakowany na wieczny odpoczynek.

      Ludzie zawsze twierdzili, że najtrudniejszym elementem walki było czekanie na nią. Gdy była młodsza, Bobbie sama to powtarzała. Kiedy walka się zbliżała, gdy była nieunikniona, po prostu bierzmy się do niej. Kiedy starcie się zaczynało, wszystko działo się zbyt szybko, by mieć czas na zmartwienia. Strach jest instynktowny, nie wyrozumiany. I w jakiś sposób czuła się z tym lepiej.

      Czas wszystko zmienił. Bobbie nauczyła się widzieć błogosławieństwo w cichej chwili przed walką. Dar. Bardzo niewiele ludzi zmierzających ku śmierci zdawało sobie sprawę z jej nadchodzenia, a jeszcze mniej miało czas usiąść i pomyśleć nad swoim życiem. Czy zrobili coś, co miało znaczenie. Czy to będzie dobra śmierć.

      Ojciec Bobbie był legendarnym marine korpusu marsjańskiego jeszcze zanim się urodziła. Gdy jego rodzina zaczęła się rozrastać, porzucił pierwsze szeregi i stał się jeszcze bardziej legendarnym sierżantem od szkoleń. Całe pokolenie dowiedziało się, co znaczy być marsjańskim marine pod skrzydłami sierżanta majora Drapera w bazie Hekate. Był mężczyzną mocno zbudowanym, masywnym i wysokim, z twarzą jak wyrzeźbiona z krzemienia, zawsze wydawał się niezwyciężony. Niezmienna siła natury, niczym awatar Olympus Mons, ożywiony i kroczący pośród śmiertelników.

      Umierając, był drobną, skurczoną powłoką. Leżąc w łóżku przypięty do przewodów i monitorów odsuwających tylko nieuniknione, ujął jej dłoń i powiedział:

      – Jestem gotowy. Robiłem to już dziesiątki razy.

      Wtedy tego nie zrozumiała, ale teraz sądziła, że mówił właśnie o tym, czego doznawała teraz. Siedząc w transporterze, lecąc do bitwy, analizując swe życie w drodze do możliwego końca. Kim jestem? Czy to, co osiągnęłam, ma jakieś znaczenie? Czy zostawię świat lepszym miejscem, niż go zastałam? Jeśli nie wrócę, czego będę żałować? Jakie odniosłam zwycięstwa?

      Możliwe, że mógł to tylko zrozumieć wojownik. Tylko ktoś, kto świadomie zdecydował się biec w stronę ognia, zamiast przed nim uciekać. Dla niej stawało się to świętością.

      – Dotąd, i ani kroku dalej – wyszeptała. Jej litania do tyranów, despotów i zbirów. Dotąd, i ani trochę dalej. Jeśli moje życie będzie coś znaczyć po mojej śmierci, pomyślała, mam nadzieję, że właśnie to.

      – Co mówiłaś, szefowo? – zapytała Jillian. Zastępczyni siedziała przypięta do pryczy przeciążeniowej dokładnie naprzeciw niej.

      – Tylko mówię do siebie – odpowiedziała Bobbie. A potem zaczęła śpiewać. – Rób, co chcesz, ale wiesz, ja będę lepsza. W parę chwil mogę być lepsza niż ty.

      – Tego nigdy nie słyszałam – stwierdziła Jillian, a potem zaśpiewała wraz z nią, próbując złapać melodię. – To coś nowego? Brzmi Pasiarsko.

      Bobbie roześmiała się.

      – Nie mam pojęcia. Moja mama to śpiewała. Miałam starszych braci i nie znosiłam z nimi w cokolwiek przegrywać. Płakałam za każdym razem, gdy wygrywali, a ona mi to śpiewała. Po prostu jedna z tych piosenek, które łapiesz jako dziecko i nigdy się ich nie pozbywasz.

      – Podoba mi się – skomentowała Jillian, a potem zamknęła oczy i zaczęła mamrotać coś pod nosem.

      Wyglądała, jakby się modliła, choć Bobbie wiedziała, że wcale tak nie jest. Powtarzała sobie w głowie wciąż na nowo plan misji. Dwa metry przez przebity kadłub do pierwszego skrzyżowania. Skręcić w lewo. Dwanaście metrów do włazu maszynowni. Przebić i oczyścić. Trzy metry do prawej głównej konsoli. Ta druga litania wojownika.

      To ludzie, których kocham. To ludzie, którzy mnie kochają. Walczyłam o to, w co wierzyłam, chroniłam tych, których mogłam, i sprzeciwiłam się nadciągającej ciemności.

      To wystarczy.

      Kapsuła wrzasnęła krótkotrwałym alarmem kolizyjnym. Burza posłała dwa pociski z działa szynowego na tyle blisko kadłuba, że Bobbie mogłaby sięgnąć i złapać je, gdy przelatywały.

      – Przygotować się do uderzenia – rzuciła głosem sierżant. Głośnym i znaczącym, ale nie do końca krzykiem. Tak teraz musiała tak postępować: sprawiać wrażenie niezmiennej siły natury. Awatar Olympus Mons, ożywiony i kroczący przez pole bitwy. Teraz bogini wojny, później skurczona powłoka. Może. Jeśli będzie miała pecha.

      Wokół niej sześcioro osobiście dobranych przez nią członków grupy uderzeniowej zablokowało i nadmuchało prycze przeciążeniowe. Wszyscy mieli na sobie lakońskie pancerze wspomagane, choć przemalowano je z granatowych na czarne. Jej ojciec powiedziałby, że to najlepsi z miotu. Jillian z Freehold i pięcioro Pasiarzy.

      Pasiarze byli ze starej szkoły SPZ, pobrużdżeni weterani nieustannej wojny partyzanckiej z planetami wewnętrznymi, zanim przyszła Lakonia i sprawiła, że wszystko to straciło znaczenie. Stare kobiety i mężczyźni z dużym doświadczeniem w walce. Wszystkie jej siły na Burzy liczyły czterdzieści osób i obejmowały wojowników z prawie wszystkich starych frakcji, ale do szybkich akcji abordażowych nie było lepszych żołnierzy nad Pasiarzy.

      – Tryb bojowy – rzuciła Bobbie i jej pancerz obudził się do życia, szumiąc niecierpliwością do walki.

      Wyświetlacz przezierny błysnął stanem amunicji, a potem zminimalizował go do skraju pola widzenia. Pojawił się zarys schematu wnętrza frachtowca, do którego właśnie mieli wkroczyć, przesuwając się do innego rogu. Z lewej strony obrazu przewinęła się lista sześciu nazwisk z zielonymi kropkami oznaczającymi, że pozostając tam, są żywi i bez obrażeń. Sprowadzenie do domu wszystkich z zieloną kropką zamiast czarnej zawsze było jednym z priorytetów misji, choć nigdy głównym.

      Na środku pola widzenia pojawił się błyskający komunikat. AUTORYZACJA OGNIA BEZ ROZKAZU.

      – Ogień bez rozkazu, zespół alfa, kapitan Roberta Draper – powiedziała.

      W radiu pancerza usłyszała odległe kliknięcia broni aktywowanej przez sześć zestawów pancerzy. Nigdy nie musiała tego robić jako sierżant oddziału ogniowego w czasach służby w marsjańskim korpusie marines. Korpus wydawał ludziom broń z założeniem, że będą jej używać prawidłowo i zgodnie z przeszkoleniem. Lakończycy byli znacznie bardziej sformalizowani. Winston Duarte stworzył Lakonię, zdradzając Marsa i okradając flotę, nie było więc wielkim zaskoczeniem, że brak zaufania do ludzi w jego strukturze dowodzenia był zinstytucjonalizowany.

      Wyświetlacz błysnął nowym schematem. Względne pozycje kapsuły abordażowej i frachtowca, wraz z gwałtownie malejącą odległością do celu.

      – Gotowi – warknęła do zespołu. – Wchodzimy za pięć!

      Kapsuła zadygotała, wystrzeliwując kotwy i chwytając frachtowiec. Nastąpiło szybkie szarpnięcie w bok, gdy jednostki się zderzyły. Siła uderzenia była znacząca, ale ponieważ spoczywała w miękkim żelowym wnętrzu zaawansowanego technologicznie pancerza osłoniętego nadmuchaną wyściółką pryczy przeciążeniowej, odebrała ją jak nagły nacisk na klatkę piersiową, który ustąpił niemal natychmiast po utracie przyśpieszenia przez kapsułę i przejściu w nieważkość. To był dobry znak. Oznaczał, że Aleks trafił w cel pociskami z działa szynowego i frachtowiec dryfuje.

      – Szykować się do ciągu! – krzyknęła, a ostatnie słowo prawie utonęło w ryku potężnych silników kapsuły, pracujących,