Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Читать онлайн.
Название Kariera Nikodema Dyzmy
Автор произведения Tadeusz Dołęga-mostowicz
Жанр Классическая проза
Серия
Издательство Классическая проза
Год выпуска 0
isbn 9788311152465



Скачать книгу

      Nikodem roześmiał się.

      – Tak to pan powiedział, jakby to pana martwiło.

      – A co pan sądzi? – zdziwił się Kunicki. – Przecie to klęska dla rolnictwa.

      Dyzma chciał powiedzieć, że tego nie rozumie, ale ugryzł się w język. Lepiej być ostrożnym.

      – Klęska – powtórzył Kunicki – ceny lecą na łeb, na szyję. Za dwa miesiące będziemy sprzedawali za psie poszycie. Klęska urodzaju, panie drogi.

      „Aha! – pomyślał Dyzma – widzisz, kto by to przypuszczał. Ale najlepszy sposób to jak najmniej gadać albo, broń Boże, wypytywać”!

      – No, to zrozumiałe – rzekł głośno – tylko ja nie sądzę, żeby miało być tak źle, jak pan przepowiada.

      Zamilkł; przyszło mu do głowy, że jednak trzeba coś dodać, żeby nie wyglądać na naiwnego. Toteż powiedział, ot tak, na wszelki wypadek:

      – Zboże podrożeje.

      – Ba, jedynie w tym wypadku, jeżeli rząd zacznie magazynować zboże.

      – A kto panu powiedział, że nie zacznie?!

      – Co pan mówi?! – podskoczył Kunicki.

      Dyzma przestraszył się, że palnął jakieś kapitalne głupstwo, ale wnet się uspokoił, gdyż jego towarzyszowi aż zaświeciły się oczy.

      – Królu złoty! Co pan mówi? Czy to już postanowione?

      – Na razie projekt…

      – Kochany panie Nikodemie! Ależ to genialna myśl! Genialna! Obowiązkiem rządu jest ratowanie rolnictwa, przecie, na miły Bóg, cały dobrobyt kraju opiera się na rolnictwie. Do diabła, u nas jest po prostu jakaś mania przerabiania struktury gospodarczej kraju! Przecie Polska liczy siedemdziesiąt procent rolników! Siedemdziesiąt procent! Nie przemysł, nie kopalnie, nie handel, lecz właśnie rolnictwo, produkty rolne, zwierzęce i drzewne – to jest podstawa wszystkiego. Dobrobyt rolnika to dobrobyt wszystkich – i fabrykanta, i kupca, i robotnika! Panie Dyzma, powinien pan, to pański święty obowiązek wobec ojczyzny, wyzyskać wszystkie swoje wpływy w rządzie, żeby przeforsować ten genialny projekt! Żeby rząd skupił całą nadwyżkę! Boże! Samo Koborowo z folwarkami…

      Zaczął w myśli obliczać ewentualny zysk, gdy Dyzma powiedział:

      – Rozchodzi się tylko o pieniądze. Nie ma pieniędzy.

      – Pieniędzy, pieniędzy? – zaperzył się Kunicki. – To jest drobiazg, to jest niepoważna przeszkoda. Przecie państwo może wypuścić obligacje. Obligacje zbożowe choćby na sto milionów złotych. Płacić obligacjami i koniec. Oczywiście, oprocentowanymi, przypuśćmy na pięć od sta, nawet cztery od sta. Uważa pan? Powiedzmy sześcioletnie. A przecie, do pioruna, w ciągu sześciu lat musi przyjść dobra koniunktura co najmniej dwa razy. Wówczas sprzedaje się cały zapas zagranicy i jest świetny interes. Uważa pan? A korzyści ogromne: primo, uratowanie cen, secundo, wzmożenie obrotów, bo obligacje muszą być, oczywiście, bezimienne. Przecie w ten sposób państwo wstrzyknie na rynek wewnętrzny nowych sto milionów, a to już suma, która wpłynie zbawiennie na naszą katastrofalną ciasnotę gotówkową. Królu złoty! Powinien pan o tym koniecznie pogadać z ministrem Jaszuńskim.

      – Mówiliśmy już z nim wiele na ten temat i kto wie…

      Urwał, a jednocześnie pomyślał:

      „To mocny łeb, niech tego starego diabli wezmą. Taki to i ministrem chyba mógłby zostać!”

      Kunicki nie ustawał w rozważaniu kwestii. Wytaczał argumenty, robił zastrzeżenia i wątpliwości, by je natychmiast rozbić logicznym rozumowaniem, seplenił coraz więcej, mówił coraz prędzej i z emocji wymachiwał batem.

      Tymczasem droga zawróciła do lasu i jechali teraz wśród wysokopiennych sosen.

      Na obszernej polanie piętrzyły się sągi drzewa wzdłuż wąskich szyn kolejki polowej. Właśnie miniaturowy parowozik zaczął sapać i syczeć, usiłując ruszyć z miejsca kilkanaście wagonetek, naładowanych wielkimi klocami. Dopomagały mu w tym dwa szeregi robotników, popychających z obu stron wagonetki.

      Ludzie zdejmowali czapki, lecz w ukłonach tych wyczuwało się niechęć, a nawet wręcz nieżyczliwość. Ogorzały jegomość w siwej kurtce podszedł do powoziku i zaczął coś mówić, lecz Kunicki mu przerwał:

      – Panie Starkiewicz, ukłoń się pan, to jest właśnie pan Dyzma, pan administrator generalny.

      Jegomość zdjął czapkę i obrzucił Dyzmę uważnym spojrzeniem. Ten ukłonił się z lekka.

      Przez kilka minut, podczas których Kunicki wypytywał Starkiewicza o jakieś dane, Nikodem rozglądał się z zaciekawieniem wśród olbrzymich mas nagromadzonego drzewa, baraków skleconych z desek, wokół polany, pełnej świstu pił i pojęków siekier. Gdy ruszyli dalej, Kunicki rozpoczął fachowy wykład o gatunkach drzewa, o stanie eksploatacji, o trudnościach w uzyskaniu pozwoleń na wyręby we własnym lesie, o drzewostanie w tych okolicach. Cytował paragrafy ustaw, cyfry, ceny i od czasu do czasu zerkał w stronę towarzysza, którego mina wyrażała skupioną uwagę.

      W istocie Dyzmę ogarnęło przerażenie. Wszystko to waliło się na jego świadomość coraz gwałtowniejszą lawiną pojęć i spraw, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Czuł się jak człowiek, na którego wywrócono stóg siana. Stracił wszelką orientację i zrozumiał, że absolutnie nie da sobie z tym rady, że żadną miarą nie zdoła opanować sytuacji bodaj o tyle, by nie skompromitować się i nie ośmieszyć, mówiąc prościej – nie wsypać się.

      Kiedy zwiedzili już stację drzewną w lesie rządowym, tartaki przy dworcu kolejowym, fabrykę mebli, wykańczaną właśnie papiernię i budowę jakichś magazynów, zamęt w głowie Dyzmy wzrósł do tego stopnia, że najchętniej uciekłby zaraz. Piętrzyła się przed nim niebosiężna góra interesów niezrozumiałych, spraw przedziwnie a tajemniczo zazębiających się wzajemnie, poznawał nowych ludzi, będących kierownikami tych spraw, mówiących o nich ze znawstwem i takimi skrótami, że nic z tego wyłowić nie potrafił.

      Pocieszał się jedynie spostrzeżeniami, że Kunicki nie widzi jego przygnębienia, biorąc je za skupioną rozwagę i pilną obserwację. Widocznie tak był zaabsorbowany funkcją informowania swego administratora, że nie miał czasu zauważyć jego depresji.

      Zbliżała się już trzecia, gdy zatrzymali się znowu przed pałacem.

      – Widzi pan – rzekł Kunicki, oddając lejce stajennemu – że moje Koborowo to obiekt niemały. Niemały i, dalibóg, pomyślany logicznie, i nastawiony na dobry i stały dochód. Jeżeli w praktyce tak nie jest, to już zasługa naszej biurokracji i chwiejnej polityki gospodarczej. Ale w tych warunkach można wiele, bardzo wiele zrobić, ale to już rzecz pańska i pański kłopot, kochany panie Nikodemie.

      Obiad jedli we dwójkę, gdyż panie wyjechały samochodem do Grodna po zakupy. W Koborowie karmiono obficie i wykwintnie, toteż Dyzma przy czarnej kawie, na którą przeszli do gabinetu, czuł się niezwykle ociężały.

      Natomiast żywy jak rtęć Kunicki nie ustawał w objaśnianiu gospodarki koborowskiej. Otwierał szafy, szuflady, wyciągał jakieś segregatory, rachunki, korespondencję i mówił bez przerwy. Nikodem bliski już był rozpaczy, gdy staruszek, zebrawszy w małych rączkach grubą plikę ksiąg i papierów, zakończył:

      – Widzę, że pan jest już trochę zmęczony, należy się przecie wypoczynek po podróży. Zatem jeżeli pan pozwoli, wszystkie te materiały odeślę do pańskiego pokoju, a pan może je wieczorem przejrzy. Dobrze?

      – Dobrze, z przyjemnością.

      – A nie zdrzemnąłby się pan teraz, kochany panie