Ślady miasta. Lars Saabye Christensen

Читать онлайн.
Название Ślady miasta
Автор произведения Lars Saabye Christensen
Жанр Современная зарубежная литература
Серия Ślady miasta
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308071410



Скачать книгу

słowa. Pachną perfumami, a smakują dynamitem.

      Ewald się śmieje.

      – Gitanesy powinny być naszym klientem.

      – To i tak nie będzie konieczne.

      – Nie? Ale co, przepraszam?

      Rudjord z powrotem siada.

      – Twój udział w zebraniu Czerwonego Krzyża.

      Ewald prostuje się, nie mogąc się pozbyć tego przeklętego papierosa.

      – W zasadzie rzeczywiście nie muszę tam iść. Mam już dostatecznie dobry obraz, więc…

      – Doceniamy twój pomysł, Ewaldzie, ale doszliśmy do wniosku, że musimy opracować coś bardziej o f i c j a l n e g o.

      – Co to znaczy?

      – Włączyć historię. Sztukę. Literaturę. Twój pomysł zachowamy w pamięci. Z pewnością zostanie wykorzystany przy innej okazji.

      – Może na jubileusz tysiąclecia?

      – Może i tak. Wtedy raczej zastąpi nas następne pokolenie. Johnsen wprowadzi cię w najnowsze plany.

      Rudjord wstaje i spogląda na zegarek. Ewald dalej siedzi.

      – Kobiety nie są dostatecznie oficjalne? – pyta.

      – Mogą być, ale raczej na użytek prywatny.

      Najpierw Ewald idzie do toalety. Wyrzuca żarzącego się francuskiego peta do kibla i obmywa twarz zimną wodą. Potem przegląda się w lustrze. Koszula ciśnie go w szyję. Na kołnierzyk wylewa się wałek tłuszczu. Zaraz się udusi. Ewald luzuje krawat i rozpina górny guzik. Krew odpływa z głowy do serca, które przepompowuje ją dalej ciężkimi, dramatycznymi uderzeniami. Jego serce kompletnie się pogubiło. Ewald opiera się o ścianę i robi trzy wydechy. W końcu wraca do pracowni projektowej. Podczas jego nieobecności Johnsen położył mu na biurku jakieś kartki. A więc wiedział o tym przez cały czas. Wszyscy wiedzieli przez cały czas. Ewald dowiaduje się jako ostatni. Oszukują go. Przelotnie zerka na kartki. Są Wikingowie, Ibsen, Munch, Vigeland, trasy narciarskie i statki do Ameryki. To jest oficjalne. A poza tym śmiertelnie nudne. Czy nie wbijano im do głów od pierwszego dnia: bądźcie wyjątkowi, a nie ogólni!? Miasto nie jest ogólne. Miasto to nie przedstawiciele. To zbiór indywidualności. Miasto jest wyjątkowe. Ktoś za jego plecami woła:

      – Rudjord był w dobrym humorze, Kristoffersen?

      To pewnie Johnsen chce się zakumplować.

      – W każdym razie dał mi spróbować tych swoich francuskich papierosów – mówi Ewald.

      – No tak, bo sam przestał palić. Płuca.

      Ewald Kristoffersen myśli: a więc zdążę na swoje ulubione danie. Siedzi bezczynnie. Jest pusty. Musi zacząć od nowa albo kontynuować tam, gdzie skończył Johnsen. Nie potrafi zrobić ani jednego, ani drugiego. O czwartej zdejmuje biały fartuch, odwiesza go na haczyk, bierze płaszcz, idzie na drugą stronę do Bristolu i w szatni oddaje okrycie Kieszonkowej Wenus. Potem siada przy barze. Piwo już czeka. Dwie godziny później zamawia gin z tonikiem u Ulfsena, który unosi brew, ale leciutko. Nie spieszy mi się, myśli Ewald. Co prawda, spóźni się na obiad, ale i tak będzie wcześnie. Obok niego siada jakiś mężczyzna. Ewald go rozpoznaje. To pianista. Na czole wciąż ma siny cień i sprawia wrażenie lekko podchmielonego. Ulfsen podaje mu lewą rękę.

      – Witamy z powrotem.

      Enzo Zanetti kiwa głową.

      – Dziękuję. I poproszę o kieliszek czerwonego wina.

      Ulfsen unosi obie brwi, na jego czole pojawiają się pęknięcia.

      – Tutaj?

      – Tak. Poproszę o kieliszek czerwonego wina.

      Ulfsen wciąż wygląda tak, jakby nie umiał odczytać nut. Nachyla się nad barem i zniża głos:

      – Mogę ci nalać do filiżanki.

      – Poproszę do prawdziwego kieliszka.

      – Jak sobie chcesz. Tylko później mnie nie obwiniaj.

      – Zaczynam pracę dopiero za godzinę.

      – A ja myślałem, że ty pijesz tylko w czasie pracy.

      Ulfsen kręci głową, niechętnie robiąc to, o co poprosił go Zanetti.

      Ewald unosi swoją szklankę.

      – Dla mnie też jeszcze parę kropli, Ulfsen. Tylko żeby tym razem to nie były już takie siki świętej Weroniki.

      Taki już jest Ewald, humor nigdy go nie opuszcza. Ewald próbuje się go pozbyć, ale mu to nie wychodzi. Gdy tylko zaczyna tonąć, od razu się wznosi. Urodził się w pasie wypornościowym. Rozgląda się. Przez drzwi wlewają się goście. Panie idą do toalety, a mężczyźni oddają płaszcze Kieszonkowej Wenus, której o tej porze musi asystować dziewczyneczka o imieniu Jenny. „No, pospiesz się, Jenny”. Szatnia to dla mężczyzn ostatni przystanek przed zabawą i podbojami. Wkrótce roznosi się zapach cygar, śmiechu i perfum. Ulfsen stawia kieliszki na barze. Ewald odwraca się do Enza Zanettiego i pociąga ze szklanki.

      – Durszlak czy moloch?

      – Słucham?

      Ewald się śmieje.

      – Jesteś dzisiaj w nastroju dur czy moll, kolego?

      – Raczej w moll.

      – No tak, ostatnio nieźle ci się dostało.

      Enzo Zanetti podnosi głowę.

      – Byłeś wtedy tutaj?

      – Czy byłem? Powiedziałbym, że byłem tak zdecydowanie, że niemal cię uratowałem.

      – No tak, bywasz tu prawie co wieczór. Ale i tak dziękuję.

      Ewald znów się śmieje. Czy tak ma zostać zapamiętany? Jako ten, który był tu zawsze, a mimo to odszedł w zapomnienie?

      – Może ktoś uznał, że fałszujesz? – pyta.

      Enzo Zanetti opróżnia kieliszek, zapala papierosa i patrzy na Ewalda.

      – Masz jakieś życzenia? Oprócz Silnorękiego i Księcia Ellingtońskiego?

      Ewald Kristoffersen już nie bardzo go słucha. Zauważył panią Vik. Ciarki przechodzą mu po plecach. Niech to szlag trafi. Nawet tu nie może mieć spokoju? Pani Vik zatrzymuje się przy wejściu, zdyszana, nie bardzo wie, co ma robić. Jakiś starszy mężczyzna z siwymi, niemal zupełnie białymi włosami toruje sobie drogę przez tłum i pomaga jej zdjąć futro, które następnie oddaje do szatni. Potem idą do narożnego stolika. Pani Vik jest w długiej niebieskiej sukni. Za bardzo się wystroiła. Wygląda jak choinka w lutym. Prędko rzuca spojrzenie przez ramię. Ewald Kristoffersen się schyla. Wprawdzie nie robi nic złego, nie chce jednak, by go zauważyła.

      – Może Lot trzmiela – mówi.

      Ale Enzo Zanetti już siedzi przy fortepianie. Gra dla uszu, które nie słyszą. To bez znaczenia. Jest cząstką hałasu. Wszystkie dźwięki spływają do kanalizacji i znikają gdzieś w fiordzie, oprócz tych wydawanych przez ptaka, który nie przestaje intensywnie dziobać w jego głowie. Nagle ktoś do niego podchodzi i pyta po cichu:

      – Zna pan Chopina?

      Enzo Zanetti kiwa głową; chociaż ludzi w dużej mierze należy uważać za idiotów, przynajmniej tych w Bristolu, to nagle okazuje się, że jednak warto żyć. Czy zna Chopina? Nareszcie jakieś cywilizowane życzenie. Gra jedno z preludiów, a w tym czasie Olaf Hall z powrotem siada przy pani Vik. Kelner przynosi jej kieliszek sherry. Olaf Hall pije whisky z wodą sodową. Stukają się kieliszkami i przez chwilę wsłuchują w polski smutek z niewielką domieszką włoskiej wesołości. Muzyka tłumi otaczający ich hałas. Nagle oboje zaczynają mówić równocześnie. Oboje milkną i wybuchają śmiechem.

      – Pani