Ślady miasta. Lars Saabye Christensen

Читать онлайн.
Название Ślady miasta
Автор произведения Lars Saabye Christensen
Жанр Современная зарубежная литература
Серия Ślady miasta
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308071410



Скачать книгу

i popijają piwo z chłodnych szklanek, zwieńczonych pianą; wszystko jest beztroskie i powolne. Wszystko jest niefrasobliwe i ulotne. Wszystko jest wieczne, błękitne niebo odbija się w gładkim świetle stawu. Wówczas to nie sztukę ceni się najbardziej, lecz życie. Zimą sytuacja wygląda inaczej. Życie usuwa się w tył, a rzeźby występują naprzód – szeregi postaci z oszronionego granitu, zamrożona armia – i nasuwa się wręcz myśl, że park to gotyckie pole bitwy albo rozszerzenie Cmentarza Zachodniego, położonego nieopodal, z jego ponurymi krematoriami i szpiczastymi, czarnymi cyprysami. Zimą w ogóle to miasto staje się nędzne i przytłaczające, chociaż do zimy jesteśmy najbardziej przyzwyczajeni. Zima zamyka nas między zaspami, wysokimi krawędziami odgarniętego śniegu i lichymi marzeniami. Zima to pora powieści w odcinkach, pokuty i radia. Teraz jednak jest wrzesień, i to nie byle jaki wrzesień. To najsmutniejszy wrzesień w tym roku. Liście spadają jak żółte łzy. Mogę się tak wyrazić: liście spadają jak żółte łzy. Gazeciarz biegnie z nadzwyczajnym wydaniem „Aftenposten” na wózku. Czy ten nastrój wynika stąd, że Jesper Kristoffersen ma zamiar zamustrować się na MS „Bergensfjord”? To niemożliwe. Codziennie młodzi chłopcy i mężczyźni, ba, nawet niektóre dziewczęta, postanawiają iść na morze, a nikt za bardzo się tym nie przejmuje, z wyjątkiem być może jakiejś matki, siostry czy narzeczonej. Tak powinno być. Człowiek się odrywa, bez względu na ból, jaki to sprawia. Na kortach tenisowych zwinięto siatki. Biała piłka leży na żwirze niczym kropka wieńcząca ostatni serw lata. Ale na Stadionie Frogner, vis-à-vis warsztatów samochodowych firmy Sørensen i Balchen na Middelthuns gate, sezon trwa bez przerwy – biegi na łyżwach, jazda figurowa, bandy, lekkoatletyka i piłka nożna – kalendarz dyscyplin sportowych na okrągło przez cały rok. Mieszkanki miasta zapewne najlepiej będą pamiętać wejście Sonji Henie w powodzi świateł, kiedy przy wtórze głośnych okrzyków zachwytu sunęła po lodzie jak anioł, tyłem, wywijając rękami niczym skrzydłami; o mały włos nie wzbiła się w powietrze. Mężczyźni prawdopodobnie będą mieli w pamięci, że Oscar Mathisen pokonał tutaj sławetnego i zarozumiałego Bobby’ego McLeana; z tego powodu Stadion Frogner nazwano amerykańskim Waterloo. Norweski mistrz świata przegrał natomiast na ostatnim łuku, kiedy roztopił się pod nim lód w mieszkaniu na Bogstadveien. Czempion najpierw zastrzelił żonę, a potem odebrał życie sobie. Często się nad tym zastanawiam. Czyżby nawet medale nie stanowiły dla niego pociechy? Czyżby miały jedynie drugie strony? A teraz ktoś inny wbiega na stadion i go okrąża, wykonuje kolejne rundy na ciężkim żwirze, ubrany w sweter robiony na drutach i krótkie niebieskie spodenki, naciągnięte na rajtuzy. Wszyscy wiedzą, że to doktor Lund, specjalista medycyny ogólnej, właśnie tak lubi o sobie mówić. Wciąż nie ma pojęcia o wydarzeniach ubiegłej nocy. Gdyby zaś o nich wiedział, prawdopodobnie przebiegłby dystans dwukrotnie dłuższy, czyli pięćdziesiąt okrążeń, dwadzieścia kilometrów. Zresztą to właśnie doktor Lund zdiagnozował Jespera Kristoffersena jako wrażliwego, ale później uznał go za w pełni zdrowego: „Chłopiec jest dobrego zdrowia i nadaje się do każdego rodzaju pracy”. Szybko idziemy dalej, chociaż nam się nie spieszy, przeciwnie, mamy dużo czasu. Jeśli ktoś zechce się do nas przyłączyć, to owszem, prosimy, lecz musi się dostosować do naszego tempa. Taki panuje tu zwyczaj. Zatrzymujemy się przy Maries gate i zaglądamy do szkoły na Majorstua; dozorca, były wychowawca klasy, pan Løkke, zwany również panem Uløkką, co można tłumaczyć jako „pan Nieszczęsny”, ubrał się w ciemny garnitur i przez puste szkolne podwórze niesie norweską flagę. Ten obraz nas zaskakuje: pan Løkke trzyma flagę tak, jakby niósł martwe albo ranne dziecko. Potem docieramy do siedziby Armii Zbawienia. Drzwi wejściowe zdobi taki oto napis: Przez krew i ogień. W zasadzie trochę dziwi, że ci skromni, uprzejmi i nieuzbrojeni żołnierze, którzy nigdy nie umierają, tylko awansują, gdy przenoszą się do wieczności – jak wynika z nekrologów w „Aftenposten” – mają aż tak bojowe hasło. Czasopismo, które sprzedają w różnych miejscach dzielnicy, szczególnie na placu Valkyrien, też nosi tytuł „Wojenny Zew”. Forma i treść nie zawsze pozostają ze sobą w zgodzie. Wreszcie docieramy do głównego placu dzielnicy Majorstua, do skrzyżowania, chętnie nazywanego placem Świętego Piotra przy Kirkeveien, czyli ulicy Kościelnej. Tu zawracają tramwaje i autobusy, tu można wsiąść do kolejki z Holmenkollen, która pod ziemią zawiezie nas do Teatru Narodowego, do samego m i a s t a. Stąd też można podróżować do lasów Nordmarka, które dla wielu stanowią ostateczny dowód na istnienie Boga: życie wieczne objawia się między Tryvann a Kikut, gdzie można się natknąć na zasuszonych, chudych jak szczapa mężczyzn z kapką wiszącą pod nosem, w aureoli uwitej ze świerkowych gałązek, potu i smaru do nart. Można również wspomnieć, że te same lasy Nordmarka wykorzystywane są jako groźba przez zrozpaczonych rodziców, gdy ich leniwe potomstwo chce w niedzielę spać do południa: jeśli nie znajdziesz się w Nordmarka przed dziesiątą, to znaczy, że wstąpiłeś na złą drogę, możliwe zatem, że trafisz na Bastøy, więzienną wyspę położoną na Oslofjorden, gdzie nieletni mordercy i inni młodzi prostacy uczą się dyscypliny od żelaznej dziewicy, łóżka, w którym zasypia się jako dziecko, a budzi jako poobijany starzec. Cofamy zresztą porównanie do placu Świętego Piotra; powiemy raczej, że skrzyżowanie Majorstua to Times Square przy Kirkeveien. Są tu bank, optyk, apteka, delikatesy, kiosk, fryzjer, perfumeria, budka telefoniczna, sklep z damską bielizną, biuro podróży i poczekalnia, w której popsuta waga wypluwa wróżby na kartonikach przypominających bileciki wizytowe. Jednym tchem wymienić należy reklamy na dachach, w porze mroku można w ich świetle czytać Biblię: Blue Master i Frisco. Do tego są oczywiście dwa kina, Colosseum z ogromną kopułą i Verdensteatret, które z uwagi na kolumny przypomina grecką świątynię. Już wiem: Majorstua to Akropol przy Kirkeveien. Wodopoje, jak się je potocznie nazywa, również łatwo znaleźć: Gamla, Valka, Larsen, Vinkelkafeen i Tråkka. Z ugaszeniem pragnienia na Majorstua nigdy nie ma kłopotu. No i nie wymieniliśmy jeszcze wszystkich piekarni. Nigdzie nie ma ich więcej niż na Majorstua. Samson, Møllhausen, Hansen, a kawałeczek dalej, na Industrigata, można odwiedzić malutką piekarnię Manfreda. Rano dzielnicę spowija aromat świeżego chleba. Ptakom wystarczy przefrunąć z otwartym dziobem, a już są najedzone. Ale nie dzisiaj, nie dzisiaj. Dzisiaj nie będzie świeżego chleba. Dzisiaj nie zapalą się reklamy, dzisiaj będzie trwała ciemność. W chwili gdy zaczynamy się wspinać na długie, łagodne zbocze, kończące się przy kościele Vestre Aker, który już w roku 1856 dał nazwę tej ulicy, Kościelnej – swego czasu matka Fridtjofa Nansena obsadziła tę aleję drzewami – na schodach do budynku stacyjno-biurowego Majorstuhuset widzimy coś, co w pierwszej chwili bierzemy za opadłe liście, lecz co się okazuje losami Czerwonego Krzyża. Muszą pochodzić z jesiennego kiermaszu. Ci, którzy nie wygrali, po prostu je wyrzucili. Ogarnia nas przygnębienie. Miasto pełne przegranych losów. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i wreszcie bierzemy się do wspinaczki, której trudność początkowo lekceważy wiele osób, zwłaszcza kurierzy rowerowi i ci, co niedawno przybyli do miasta. Ta część Kirkeveien bowiem nie tylko jest długa, trzeba się jeszcze liczyć z wiatrem, który bierze swój początek za lodowcami Svalbardu, zgarnia słone morskie powietrze z wybrzeży Finnmarku, z szumem przelatuje przez regiony Nord-Norge i Trøndelag, nabiera pędu nad górami Dovre i odbija się od dna jeziora Tryvann, zanim przedrze się na drugą stronę Suhms gate z jej narożnikami z żelaza. Minęliśmy już punkt usługowy Ekspert – Naprawa Odzieży i Obuwia oraz kościół Pastorów, skromny i solidny dom Boży, będący darem norweskich pastorów i ich rodzin ze stolicy. Złe języki twierdzą, że więcej ludzi ujrzało światło u eksperta od naprawy odzieży i obuwia aniżeli podczas tutejszych nabożeństw – a jeszcze więcej w knajpie Valka. Ale o tym nie będziemy opowiadać. Światło się zapala i światło gaśnie. Trzeba mieć nadzieję, że się to równoważy. Teraz bowiem interesuje nas witryna u rzeźnika Melsoma: rzeźnik nachyla się nad ladą, zdejmuje zdjęcie syna Josteina reklamującego maść Valcrema w czasopiśmie „Norsk Dameblad” i zamiast niego stawia portret króla Haakona z żałobną wstążką. Na zewnątrz stoi jego żona z zaczerwienionymi oczami i dyryguje mężem: uważaj, czarny jedwab nie może dotykać szynki, portret musi być bliżej drzwi, nie aż tak blisko, zresztą lepiej wymienić szynkę na antrykot z odrobiną zielonej pietruszki. Pozwalamy im się tym zajmować,