Ślady miasta. Lars Saabye Christensen

Читать онлайн.
Название Ślady miasta
Автор произведения Lars Saabye Christensen
Жанр Современная зарубежная литература
Серия Ślady miasta
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308071410



Скачать книгу

jak nam podano, są niezbędne.

      Jeśli chodzi o wypożyczalnię wyposażenia dla niemowląt, to zdaniem diakonisy nie ma potrzeby organizowania takiej wypożyczalni, dlatego uzgodniłyśmy, że 500,– koron przeznaczonych na ten cel można wykorzystać na zakupy dla wypożyczalni sprzętu medycznego.

      W kwestii żłobka pani Lutken uzyskała informację, że w parafii trwają starania o utworzenie przedszkola. Pani Nordklev obiecała wystosować pismo do radnego do spraw mieszkaniowych, aby się dowiedzieć, czy w jakimś nowo wznoszonym budynku znalazłoby się miejsce na żłobek.

      Ponieważ wciąż pozostaje dość istotna niejasność w kwestii granic naszego oddziału, panna Aasland obiecała przy okazji porozumieć się z kancelarią Czerwonego Krzyża na Frederik Stangs gate, aby ostatecznie wyjaśnić tę sprawę.

      W tym roku rozdane zostaną 22 paczki świąteczne o wartości 20,– koron każda, według listy przygotowanej przez diakonisę. W przygotowaniu paczek pomagają w tym roku rzeźnik Melsom, sklep spożywczy Maślany Petersen oraz piekarnia Samson.

      ŚWIĄTECZNY NASTRÓJ

      – Co myślisz o pianiście?

      – Wygląda na samotnego.

      Doktor Lund nachyla się do żony.

      – Miałem na myśli m u z y k ę.

      Siedzą przy narożnym stoliku w Bristolu, racząc się koktajlami. Później zamierzają przejść do Sali Mauretańskiej i zjeść dobrą kolację. Tak wygląda premia świąteczna dla lekarza zakładowego. Doktor jest ubrany w smoking i pije manhattan. Tove Lund ma na sobie długą szarą spódnicę, białą bluzkę i szal i popija wytrawne martini.

      – Muzyka jest chyba taka, jaka powinna być – odpowiada.

      – Masz na myśli zagłuszanie?

      Ledwie się słyszą nawzajem. W barze serwuje się optymizm. To początek głośnej pory. Doktor Lund obserwuje podnieconych mężczyzn, którzy jedną ręką palą, drugą piją, trzecią gestykulują, a na dodatek się przekrzykują. Zasłużyli na to. Byle nie weszło im to w krew. Byle nie przychodzili tu co wieczór i nie popadli w manię wielkości. Doktor ma swoje credo: szczęśliwym czyni cię reguła, nie wyjątek. Jeśli się jednak nad tym głębiej zastanowić, to się, niestety, nie zgadza. Bo czy nie był najszczęśliwszy wtedy, gdy pobił rekord Norwegii na czterysta metrów? Rekord Norwegii to nie reguła. Ale szczęście to również nie to samo, co radość. Doktor Lund postanawia sformułować to w sposób następujący: reguła to radość, a wyjątek to wszystko inne. Żona ujmuje go pod rękę i skinieniem głowy wskazuje na drzwi.

      – Widzisz, kto tam jest?

      Doktor Lund patrzy w tamtą stronę, ale nikogo nie rozpoznaje. Śmieje się.

      – Nie. Ci wszyscy panowie wyglądają tak samo.

      – Ten słusznej tuszy. Właściwie bardzo słusznej. Podobno bywa tu dość często. To Ewald Kristoffersen.

      – Mąż Maj Kristoffersen?

      – Wiesz, że ona jest naszym nowym skarbnikiem? Mają, zdaje się, trudnego syna.

      – Jak to: trudnego?

      – Niegrzecznego. Gniewnego. Sika na podwórzu.

      – Nie chodzi do szkoły?

      – Jest trochę… opóźniony.

      Przez chwilę milczą, śledząc wzrokiem Ewalda Kristoffersena. Towarzyszy mu kilku młodszych mężczyzn, prawdopodobnie kolegów z pracy. Oddają płaszcze szatniarce i torują sobie drogę do baru, gdzie czekają już gotowe kieliszki. Opróżnienie ich trwa krótko, a panowie zaraz chcą bisować. Nic dziwnego, że barman ma uciśnięte nerwy w lewym przedramieniu. Doktor Lund w zasadzie się cieszy, że jest odpowiedzialny tylko za pracowników, a nie za gości.

      – Wysokie ciśnienie – mówi.

      – U kogo?

      – U tego Ewalda.

      – Nie jesteś w pracy, Perze-Fredriku.

      Wreszcie przychodzi po nich kierownik sali. Podano kolację. Idą za nim do Sali Mauretańskiej. Dobrze jest zostawić hałas za sobą. W trakcie jedzenia nie trzeba cały czas rozmawiać. Można ewentualnie k o n w e r s o w a ć, a konwersuje się po cichu. To wojna sprawiła, że ludzie stali się tacy gadatliwi i głośni. Przez pięć lat trzeba było ściszać głos. Teraz nareszcie można go podnosić. Doktor Lund idzie za żoną, wciąż potrafi napawać się jej widokiem. Enzo Zanetti odrywa ręce od klawiszy i gdy doktorowa go mija, na moment unosi wzrok. Zauważa doktora, witają się krótkim skinieniem głowy, po czym Enzo dalej gra Cichą noc, chociaż nikt tego nie słyszy. Może doktor mógłby mu przepisać jakieś tabletki przeciwbólowe? Albo coś na sen? Powinien był go spytać. Potem rozpoznaje lwa salonowego, który już poluzował krawat, tego, co zawsze chce słuchać Silnorękiego. Czy na dzisiejszy wieczór też będzie miał jakąś propozycję? Enzo Zanetti pilnuje, żeby ich spojrzenia się nie skrzyżowały. Woli się raczej uśmiechać do dwóch pań w średnim wieku siedzących przy stoliku koło schodów, które piją herbatę, nie zdjąwszy kapeluszy, i sprawiają wrażenie bezczasowych i zagubionych. Gra dla nich We’ll meet again. I tak go nie słyszą. Nie, lew salonowy idzie tylko do toalety, mocno się przytrzymując błyszczącej poręczy; chwiejnym krokiem schodzi po schodach do Cyrku Schumanna, jak mówią o tym przybytku dowcipnisie. Wychodzi stamtąd z przyczesanymi włosami i zaciśniętym krawatem. Ale zapomniał o wetknięciu w spodnie jednej poły koszuli. Tak mija ten wieczór. O dziewiątej Enzo Zanetti robi sobie przerwę, wychodzi na zewnątrz i zapala papierosa. Jest chłodno. Marznie. Powinien był włożyć płaszcz. Ale i tak lepiej stać tutaj niż być w środku. W skąpym świetle latarni ciemność jest jeszcze ciemniejsza. Nagle ktoś go łapie i ciągnie za róg. Enzo nie może się uwolnić. Napastników musi być co najmniej dwóch. Jeśli chcą go obrabować, to wiele nie znajdą, nawet premii świątecznej. Jeden wyrywa mu papierosa i gasi go na grzbiecie lewej dłoni Enza. Enzo Zanetti krzyczy, ale ten drugi zatyka mu usta, więc nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Próbuje się oswobodzić. Dostaje cios w brzuch, potem jeszcze jeden, teraz w nerki, zgina się w pół i zostaje podniesiony. Ten, który bije, nachyla się nad nim, zamierza się i głową uderza w jego głowę. Enzo Zanetti, pianista rozrywkowy, wali potylicą o mur, a ze złamanego nosa tryska mu krew.

      – Trzymaj się z dala od naszych dziewczyn, makaroniarzu!

      Enzo Zanetti ledwie może mówić.

      – Od jakich dziewczyn?

      – Od mojej dziewczyny, pętaku!

      Mężczyzna chwyta jego prawą rękę i odchyla palec wskazujący do tyłu, aż rozlega się suchy trzask; wtedy puszcza i chce uszkodzić również lewą rękę Enza, ale ten, który go przytrzymuje, szepcze:

      – Kurwa, nie obie.

      – A dlaczego nie? Czy on nie gra obiema rękami?

      Od strony Pilestredet nadjeżdża tramwaj, a może wystraszyło ich co innego. W każdym razie puszczają Enza Zanettiego i ruszają biegiem w górę Teatergaten. Enzo osuwa się w śnieg i leży. Tramwaj przejeżdża. Twarze w wagonach – czemu go nie widzą? Próbuje się podnieść, ale nie daje rady. Przestaje mu być zimno. Jest gorąco. I coraz ciemniej. Wręcz cudownie. Enzo unosi się w powietrzu. Nie wie, w jakim kierunku sunie. Nic nie szkodzi. Może jest w drodze do domu. Wreszcie jednak udaje mu się wstać. Zataczając się, okrąża róg. Pluje krwią, okaleczoną rękę trzyma w górze, nos ma przyklejony do policzka, przynajmniej tak to czuje, może oddychać jedynie przez usta. W takim stanie wchodzi do baru w Bristolu. Najbliżej siedzący goście zaczynają krzyczeć. Enzo sunie obok nich, kierując się do fortepianu. Musi grać. To jego praca. Ale to tak daleko. Dlaczego nikt mu nie pomoże? Barman biegnie do Sali Mauretańskiej. Wreszcie ktoś chwyta Enza Zanettiego za ramię, delikatnie. Enzo się wyrywa. Nie chce, żeby więcej go bito. Nie chce pomocy. Będzie grał.