Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн.
Название Upiory spacerują nad Wartą
Автор произведения Ryszard Ćwirlej
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-1248-5



Скачать книгу

Nogi i pośladki zostały na kamieniach.

      – Kamieniach?

      – Poziom wody jest niski – pośpieszył z wyjaśnieniem Brodziak. – Jest sucho, więc Warta opada i woda odsłania kamienie.

      – Teraz, obywatelu pułkowniku, trwają zarządzone przeze mnie poszukiwania nad rzeką. W tej chwili nabrzeża w najbliższej okolicy przeszukują zomowcy z Taborowej. Mamy nadzieję, że w krótkim czasie uda nam się odnaleźć tę głowę. Bez niej będziemy mieli trudności z identyfikacją denatki. Powiem szczerze, że wygląda to paskudnie, zresztą niech pan sam zobaczy.

      Przesunął w stronę siedzącego pod ścianą podpułkownika szarą kopertę z dopiero co wywołanymi zdjęciami.

      Żyto przejrzał szybko plik fotografii i zaraz oddał je swojemu podwładnemu.

      – Jakby ktoś maszyną jakąś odciął – stwierdził.

      – Równe cięcie – potwierdził Fred.

      – Trzeba by, proszę ja ciebie, sprawdzić, czy w nocy ktoś czegoś nie widział. Jakieś pijaki zawsze się kręcą po okolicy.

      – Obywatelu pułkowniku, nasi ludzie już rozmawiają z mieszkańcami osiedla, może ktoś coś zauważył – dodał Mirek, który siedział naprzeciwko Freda. Marcinkowski spojrzał na ścianę nad swoim kolegą. Tam, dokładnie nad jego głową, wisiał oprawiony w złotą ramę obraz, z którego spoglądało posępne oblicze twórcy Czeka, towarzysza Feliksa Dzierżyńskiego – patrona Milicji Obywatelskiej.

      – Tak, proszę ja ciebie – zaczął Żyto, a obaj oficerowie już wiedzieli, czego się spodziewać. Takie przemowy to był standard w wykonaniu ich szefa. Lubił zawsze na początku śledztwa zwrócić uwagę na priorytety. Na szczęście robił to tylko na początku, a później starał się jak najmniej ingerować w przebieg dochodzenia. – Czasy są niezwykle trudne, proszę ja ciebie, a na nas, funkcjonariuszach, ciąży niezwykła odpowiedzialność. Społeczeństwo musi czuć się bezpiecznie, a my to bezpieczeństwo musimy jemu zapewnić, proszę ja ciebie. Dlatego naszym priorytetem musi być szybki wynik. I to wynik pozytywny, proszę ja ciebie. A taki wynik uzyskujemy dzięki wzmożonej aktywności naszych organów i błyskawicznym działaniom operacyjnym. Zalecam zatrzymać do wyjaśnienia i przesłuchać elementy najbardziej podejrzane i wszystkie inne, co się nawiną pod rękę, tak żeby nie było, że nam tu ktoś głowy odcina, a my, znaczy się Milicja Obywatelska, nic w tej sprawie nie robimy. I dlatego musimy pokazać, że właśnie robimy i to od razu i zdecydowanie robimy wszystko, co da się zrobić, ma się rozumieć. No i poza tym, róbcie swoje.

      – Pośle się chorążego Olkiewicza, obywatelu pułkowniku. On się na tym najlepiej zna – zdecydował Marcinkowski.

      – O, i właśnie masz słuszną rację, proszę ja ciebie, Fred. Niech ten Teofil jedzie i szybko przywozi mi wstępny rezultat. A potem meldujcie, żebym ja mógł zameldować.

      – No i co? – zapytał Brodziak po wyjściu z gabinetu szefa.

      – Nic. – Marcinkowski wzruszył ramionami. – Wszystko jak zwykle. Kazał nam robić swoje, czyli że nie będzie się wpieprzał w naszą robotę. Nie znasz go? Musi mieć na początku wynik, żeby mógł się wykazać przed towarzyszami z KW, a później się zobaczy. Przyjdzie walec i wyrówna, proszę ja ciebie, no nie, obywatelu poruczniku?

      Zeszli na pierwsze piętro budynku komendy i skierowali się do swojego pokoju. O tej porze biuro wydziału było jeszcze puste. Tylko przy stoliku pod oknem siedział trochę zmęczony chorąży sztabowy Teofil Olkiewicz, niski facet o okrągłej twarzy pozbawionej zarostu, z łysym czołem przykrytym starannie ułożoną grzywką, pożyczoną z boku głowy. Olkiewicz z miną męczennika wystukiwał coś dwoma palcami na maszynie do pisania. Widać było, że mu nie idzie ta robota i najchętniej rzuciłby ją w diabły.

      – Co, Teoś, zeznanko męczysz? – rzucił na powitanie Brodziak.

      – Łe, dalibyście spokój, panowie, z tymi podśmiechujkami, bo mnie tu zaraz szlag jasny trafi. Dziś muszę to dać prokuratorowi, a pani Zosia z hali maszyn ma akuratnie urlop. Cholera jedna se odpoczywa, a człowiek musi tu tyrać od rana.

      – Od rana to żeś chyba był na jakiejś melinie – stwierdził Brodziak, wciągając nosem powietrze. Od Teofila czuć było wyraźnie zapach alkoholu. Zdziwiony spojrzał na kolegę, jakby ten był jasnowidzem.

      – Mój kumpel, dzielnicowy Kryspin Obrębski, co ja z nim zaczynałem robotę w milicji, jak wyście jeszcze siusiali w gacie, mnie poprosił do pomocy, bo melina nowa się urodziła na Łazarskim Rynku. No to co nie miałem pomóc? A że przy okazji się spróbowało, czym handlują. Ino po to, żeby dokonać… tej, no… degustancji metodą organolampatyczną. Ale nie żebym sam pił. Przyniosłem na spróbę. – Wskazał na szafkę w swoim biurku, która znana była z tego, że zawsze można było znaleźć w niej coś mocniejszego do picia.

      – A co to za zeznanie jest? – zainteresował się Marcinkowski.

      – To niby jest zeznanie tego gościa, co to swoją starą zatłukł na śmierć.

      – Prosta sprawa – przypomniał sobie Brodziak. Oddali ją Olkiewiczowi, bo była nierozwojowa i nic nie można było już spartaczyć. A poza tym tak naprawdę powinna ją prowadzić komenda miejska, a nie wojewódzka. No ale w ostatnim czasie często wchodzili w kompetencje miejskiej ze względu na gorący politycznie okres i spodziewane zamieszki rocznicowe. – To ten z Jackowskiego? A co zeznał, szuszwol jeden?

      – Normalnie, jak to w rodzinie. – Olkiewicz wzruszył ramionami.

      Wziął w rękę kartkę ręcznie napisanego zeznania i podał ją Brodziakowi. Ten uśmiechnął się na widok koślawego pisma kolegi, spojrzał na Marcinkowskiego, a potem zaczął czytać na głos:

      – …jak żeśmy wypili którąś, znaczy się chyba piątą flaszkę wódki stołowej, to się nam gorzoła skończyła. I wtenczas ja doszłem do przekonania, że jeszcze trzeba by coś wypić, a mój kolega, co ze mną pił, Pilawa Roman, się zgodził, że jeszcze można coś wypić, więc poszłem po tym, jak żeśmy się złożyli we dwóch na flaszkę, do mieszkania na drugim piętrze domu numer 3 przy Rynku Jeżyckim w celu zakupienia kolejnej porcji flaszki gorzoły, gdyż jest tam melina, co się w niej sprzedaje wódkę i wino, i papierosy, i nawet kiełbasę ze świniobicia nielegalnego, a sprzedającym jest niejaki Karol, co jego nazwiska nie znam, bo on jest nietutejszy i jako element napływowy bliżej mi nieznany, ino z widzenia. Po dokonaniu zakupu wróciłem do mieszkania swojego przy ulicy Jackowskiego numer 12 i wtedy okazało się, że mój znajomy Pilawa Roman leży w łóżku z moją małżonką Kowalik Marzeną z domu Januchta. W tej sytuacji postanowiłem zareagować, gdyż odniosłem wrażenie, że dochodzi właśnie do zbliżenia seksualnego, czyli zdrady małżeńskiej, bo on był nagi całkowicie, podobnie jak moja małżonka, i jeszcze dodatkowo on leżał na niej i ruszał dupą, co wydawało mi się, że zwyczajnie ją rucha. Oderwałem więc nogę od krzesła i zadałem kilka uderzeń w głowę żony Kowalik Marzeny, która zdrady się dopuściła i nawet nie jęknęła. Gdy uderzona narzędziem już przestała się drzeć, zasiedliśmy wraz z Pilawą Romanem do dalszego spożywania alkoholu. Na pytanie, dlaczego nie udzieliłem pierwszej pomocy żonie mojej Kowalik Marzenie, pragnę nadmienić, że nie mogłem, gdyż nie wiedziałem, że ona takiej pomocy potrzebuje, a poza tym byłem na nią bardzo zdenerwowany i na jej postępek, więc co miałem jej pomagać, jak wściekłość mnie nie minęła, a kolega Pilawa Roman mnie objaśnił, że to jej jest wina, bo ona go zaciągnęła do łóżka i kazała mu się ruchać, bo ona miała kurewski charakter, o czym ja wiedziałem od dawna i co podejrzewałem, ale nie miałem żadnych dowodów na potwierdzenie, że to kurew była.

      – No to tu masz przynajmniej sprawę czystą, jest motyw, jest sprawca i papiery do prokuratora mogą lecieć – powiedział