Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн.
Название Upiory spacerują nad Wartą
Автор произведения Ryszard Ćwirlej
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-1248-5



Скачать книгу

od linki ograniczającej dostęp gapiów. Właściwie nie miał nic do roboty, bo ciekawskich nie było wcale. Rozmyślał więc nad swoją wpadką i zastanawiał się, jak będą to komentować jego kumple z koszar na Taborowej. Bo co jak co, ale wieść o jego mało profesjonalnej postawie rozejdzie się pewnie lotem błyskawicy. Miał jednak nadzieję, że nie zostanie ze względu na swoją nadwrażliwość odsunięty na boczny tor i będzie mógł jeszcze uczestniczyć w takich kryminalnych zajęciach. Było to zadanie o niebo lepsze od normalnych codziennych patroli. Poza tym liczył, że w takich sytuacjach będzie miał okazję poznać się z prawdziwymi milicjantami od kryminalnej roboty, bo tym chciał w przyszłości się zająć. Najpierw jednak musiał odbębnić dwa lata zasadniczej służby w szeregach ZOMO, by w ogóle myśleć o pracy w firmie. Jeszcze dziś rano fantazjował sobie w myślach, jak to robi wrażenie na starych wyjadaczach trafną analizą sytuacji albo jakimś błyskotliwym odkryciem… I zrobił, ale nie tym, czym chciał. No cóż, w tej sytuacji pewnie już do końca służby będzie patrolował ulice albo z tarczą i pałą w dłoni rozpędzał demonstracje opozycji.

      Nie lubił chodzić z chłopakami na miasto, bo wyraźnie czuł, jak ludzie ich traktują. Nieufność, a niekiedy nawet pogarda, z jaką spoglądali na nich poznaniacy, kłuła go na każdym niemal kroku. Kumple albo mieli to głęboko w nosie, albo udawali, że jest im to obojętne. Niektórzy z nich byli agresywni i za pomocą pały próbowali wymusić respekt i posłuch u legitymowanych gówniarzy. Imponowało im najwyraźniej to, że mają władzę. Mariuszowi to się nie podobało, ale siedział cicho i nic nie mówił, bo wiedział, że jeśli wyrazi swój sprzeciw wobec prymitywnego chamstwa, szybko pożegna się ze służbą. A na pracy w milicji naprawdę mu zależało. Postanowił więc, że będzie się przyzwoicie zachowywał i jakoś wytrzyma te dwa lata w ZOMO. To był warunek konieczny, by dostać później robotę, a on już od dzieciństwa wiedział, że chce być gliną, kimś takim jak kapitan Żbik. A komiksy z jego przygodami zebrał chyba wszystkie i czytał je w każdej wolnej chwili.

      Niedaleko od jego posterunku, koło baraku, w którym wioślarze przechowywali sprzęt, zatrzymał się sraczkowaty polonez. Wysiadł z niego trzydziestoparoletni, krótko obcięty blondyn w ciemnym garniturze.

      Pojawił się jakiś ciekawski palant, pomyślał szeregowy Blaszkowski. Niech no tylko się tu zbliży, to dam mu w kość. Postanowił, że tym razem zachowa się jak prawdziwy fachowiec.

      Facet zatrzasnął drzwi samochodu, pogmerał kluczem w zamku, a potem obszedł auto dookoła i sprawdził po kolei wszystkie pozostałe drzwi, czy aby na pewno są zamknięte. Gdy przegląd zabezpieczeń wypadł pomyślnie, schował klucze do kieszeni i ruszył nieśpiesznie w kierunku młodego zomowca.

      Co za elegancik, pomyślał ze złośliwą satysfakcją chłopak, szpanuje białymi skarpetkami… Już ja mu pokażę białe skarpetki…

      – Nie ma przejścia – powiedział zdecydowanym głosem, rozkładając jednocześnie szeroko ręce, jakby chciał w nie pochwycić nadchodzącego intruza. Ten spojrzał na niego z lekkim uśmiechem i przystanął, być może przestraszony stanowczością funkcjonariusza.

      – Co się stało?

      – Nic się nie stało, obywatelu, trwa milicyjna interwencja, więc proszę się rozejść i nie przeszkadzać.

      – Jak mam się niby rozejść? – zapytał zdziwiony cywil. – Z kim niby miałbym się rozchodzić?

      – Nie filozofujcie, obywatelu, i się rozchodźcie. Znaczy się, że macie iść i nie przeszkadzać w czynnościach służbowych, gdyż osoby postronne mogą nieświadomie zatrzeć bardzo istotne dla toku prowadzonego śledztwa ślady.

      – To jednak coś tu się dzieje – rzucił blondyn i znowu uśmiechnął się pod równo przystrzyżonym wąsem, a potem przeszedł obok milicjanta, podniósł linkę i ruszył w stronę rzeki. Blaszkowski chciał coś powiedzieć, krzyknąć: „Stać, bo strzelam” albo coś równie stanowczego, tyle że nie wiedział co, bo strzelanie było chyba niezbyt dobrym pomysłem, tym bardziej że jego jedynym uzbrojeniem była milicyjna pałka, z której raczej trudno byłoby wypuścić jakiś pocisk. Kapitan Żbik pewnie wiedziałby, co powiedzieć w takiej sytuacji… Na szczęście dla siebie nie zaatakował eleganta w białych skarpetkach pałką. Dostrzegł, że ten rudzielec, który pognał go z nabrzeża, pomachał ręką w stronę blondyna.

      – Ja pierdzielę – powiedział sam do siebie. – Znowu się zblamowałem, to chyba ktoś z naszych i to chyba ktoś ważny, bo mnie olał, jakbym nie był milicjantem.

      „Ważny” podszedł do rudego. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce.

      – Słuchaj, Miras, czy w tym pieprzonym mieście nie ma nikogo, kto zająłby się tą sprawą?

      – Tak się nieszczęśliwie złożyło, że to ja miałem dziś dyżur w miejskiej – stwierdził Mirek Brodziak, podwładny i najbliższy kolega Freda. – Sam żeś mnie do miejskiej posłał na wypomóżki, bo u nich wiatr hula po pustych pokojach. No a jak już dostałem wezwanie do trupa bez głowy, to pomyślałem, że się ucieszysz. Taką sprawą możemy się spokojnie zajmować przez najbliższe dni i nikt nie wpadnie na to, żeby nas rzucić do łapania elementów antysocjalistycznych podczas demonstracji.

      Marcinkowski uśmiechnął się krzywo i spojrzał w dół na grupę techników uwijających się przy zwłokach.

      – No wiem, cholera! Tak tylko marudzę, dla zasady. Myślałem, że się dzisiaj wyśpię, a tu dupa zbita. Kiepsko się ten dzień zaczął.

      – Kiepsko zaczął się dla niej. – Rudy wskazał ruchem głowy leżące na trawie, przykryte czarną, brezentową płachtą ciało dziewczyny.

      – Co wiemy? – spytał Marcinkowski, wyciągając z kieszeni radomskie. Podsunął otwartą paczkę Brodziakowi, a ten skwapliwie skorzystał z okazji, bo od rana zdążył już wypalić całe opakowanie swoich papierosów. Palił lepsze, bo peweksowskie camele, ale gdy nie miał wyboru, nie gardził polskim tytoniem.

      – Kobieta, wiek około dwudziestu lat, na prawym ramieniu niewielki tatuaż przedstawiający jakiegoś robala. Nie żyje, jak wstępnie można określić, oczywiście tak mówi lekarz, od mniej więcej dziesięciu godzin. W wodzie mogła leżeć jakieś trzy, cztery godziny, zanurzona do połowy. Żadnych śladów krwi w okolicy, na trawie, piasku czy betonie, a to znaczy, że chyba nie tu została zaszlachtowana, no i oczywiście jeszcze ta obcięta głowa, a właściwie jej brak.

      – To jakiś pierdolony łowca głów, czy jak? Może preparuje i umieszcza je na ścianie tak jak myśliwi głowy jeleni?

      Brodziak wzruszył ramionami.

      – Obcięcie głowy to nie jest prosta sprawa. Przy tym się trzeba sporo napracować – stwierdził z miną znawcy. – Jeśli obciął, to miał jakiś konkretny cel. Jeśli to jest jakiś pojeb, to być może chodziło mu o trofeum myśliwskie. Ale ja bym raczej szedł w innym kierunku.

      – Jakim?

      – Identyfikacyjnym. Po głowie można zidentyfikować ofiarę. Bez głowy będzie trudniej.

      – Dobrze kombinujecie, towarzyszu poruczniku. – Marcinkowski klepnął kolegę w ramię. – Jeśli jest tak, jak mówisz, to może znaczyć, że ten kutas, co ją zabił, w jakiś sposób jest z nią powiązany. Może to jakiś jej chłopak, znajomy, narzeczony, mąż…

      Fred rozważał głośno wszystkie możliwości, jednocześnie próbując odgrzebać w pamięci podobnie makabryczne morderstwo, ale jakoś mu się nie udawało. Przypomniała mu się za to książka Alfreda Szklarskiego Tomek wśród łowców głów i scena, w której indiański szaman preparuje ludzką głowę w naczyniu wypełnionym gorącym piaskiem. Na myśl o tych zabiegach po plecach przebiegły mu ciarki z prędkością Ireny Szewińskiej, bo wyobraził sobie gościa, który też czytał tę książkę. Tymczasem