Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн.
Название Upiory spacerują nad Wartą
Автор произведения Ryszard Ćwirlej
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-1248-5



Скачать книгу

nawet jeśli kiedyś należały do królów. Dla niego przeszłość nie miała żadnego znaczenia. Liczyło się to, co jest tu i teraz. A teraz właśnie zachciało mu się sikać. Wszedł po drabince z niższego pokładu ładowni na wyższy dziobowy i stanął w rozkroku przy samej krawędzi niewysokiej burty barki. Obejrzał się za siebie, sprawdzając, czy z brzegu nikt na niego nie patrzy, i zaczął sikać do wody. Nie spoglądał przy tym na katedrę, bo ten widok był dla niego czymś zupełnie normalnym. Skoro była tu od zawsze, to nie było na co się gapić. Za to z zainteresowaniem przyglądał się własnym siuśkom, fachowym okiem oceniając ich kolor. Ciekawe, pomyślał, czemu po piwie zawsze są takie białe. Przecież każdy głupi wie, że piwo jest żółte, to i szczyny też powinny być tego koloru. A skoro lecą białe, znaczy się, że żółć musi być zatrzymywana w środku człowieka i tam zostawać do wykorzystania. Choćby po to, żeby zalać człowieka na drugi dzień, jak za dużo wychleje. Wtedy się dostaje żółci albo cholery od suchości w gardle i od bolącego łba. Zadowolony z własnych przemyśleń, które w zgrabny sposób pozwoliły mu zgłębić i rozważyć tajemnicę znikającej piwnej żółci, zapiął rozporek i splunął do wody.

      Mimo że dzień dopiero się zaczynał, szyper zdążył opróżnić już trzy butelki poznańskiego z ratuszem na naklejce. Zadowolony pomyślał o plastikowej skrzynce, w której mieściło się dwadzieścia flaszek. Większość była z brązowego szkła, ale trafiło się kilka zielonych. Kierowniczka społemowskiego sklepu na pobliskim Chwaliszewie odłożyła mu tę skrzynkę z wczorajszej dostawy. Nie mógł więc wybrzydzać i prosić o wymianę zielonych na brązowe. Był przekonany, tak jak większość jego kolegów, amatorów złocistego płynu, że piwo w zielonych butelkach szybciej się psuje, dlatego starał się kupować zawsze to w brązowych. Ale tym razem nie mógł kręcić nosem, skoro sprzedawczyni zrobiła mu taką grzeczność.

      Dziś, zanim dotarł do starego portu, gdzie stała przycumowana jego barka, zaszedł do sklepu, a znajoma podała mu towar spod lady. Zapłacił parę złotych drożej, ale cena i tak nie była wygórowana. W końcu kobicie też coś się od życia należy za to, że idzie ludziom na rękę, myślał z wyrozumiałością. Przytargał tę skrzynkę z drogocennym napojem na pokład i ukrył ją w dużym metalowym pojemniku na narzędzia, w schowku, którego stalową podłogę obmywała rzeczna woda. Piwo miało więc szansę schłodzić się do odpowiednio niskiej temperatury. Miało, gdyby nie wielkie pragnienie szypra, który już zastanawiał się nad otwarciem kolejnej zielonej butelki.

      Najpierw jednak z kieszeni spodni wydobył biało-czerwoną paczkę klubowych. Wyciągnął zmiętolonego papierosa, włożył go do ust i podpalił ruską zapalniczką na benzynę. Klubowe też kupował u zaprzyjaźnionej sprzedawczyni. Gdyby nie jej głowa do interesów, marnie wyglądałoby jego zaopatrzenie w tytoń. Kartkowy przydział wystarczał zaledwie na kilka dni. A ona ciągle miała na sprzedaż jakieś lewe ćmiki.

      Spojrzał na przeciwległy brzeg rzeki.

      – Łe tej, a te szkieły, co tam robią? – wymruczał do siebie.

      – Czegoś szukają pewnie – odezwał się jakiś głos za nim. Odwrócił się natychmiast. Na nabrzeżu stał Stachu, młody pomocnik, który od miesiąca pracował na jego barce. Chłopak zeskoczył z nabrzeża na pokład.

      – Czego niby?

      – Może się kto utopił? – próbował się domyślić Stachu.

      – Głupi by był, jakby się utopił. Woda jeszcze zimna. A w ogóle to kto by się w takiej żyburze kąpał.

      – Może kto spadł z mostu? – Chłopak przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.

      Kilkunastu młodych milicjantów chodziło po betonowym brzegu. Wszyscy spoglądali w dół, jakby czegoś szukali w wodzie.

      – Z mostu to spadają ci, no, samobójcy, co to chcą się zabić, albo studenci.

      – Studenci? – zdziwił się chłopak, który wychowany był na Winogradach, a więc daleko od rzeki, i nie znał tutejszych zwyczajów.

      – No jak, nie wiesz? Chodzą po moście Rocha. Znaczy się po tych, no, takich okrągłych ze stali co… o, tam widzisz, nie? – Szyper wskazał na nieodległą przeprawę.

      – To są filary – stwierdził pomocnik, zadowolony, że udało mu się wykazać fachową wiedzą.

      – Sam żeś jest filar. To są przęsła.

      – Takie bardziej łuki.

      – Przęsła łukowe – przypomniał sobie w końcu Dolata. – A w ogóle to zamiast mi tu gitarę zawracać, skocz ino na dół i przynieś mi flaszkę piwa.

      – Piwa?

      – No tam jest kista z piwem. Ino weź w zielonej flaszce.

      – W zielonej? – zdziwił się chłopak. – Mój tata w życiu by nie wypił zielonego, bo się szybciej psuje.

      – I ma rację. Jak stoi w sklepie, to kiśnie. Ale jak świeże, to się jeszcze nie zepsuje. A to jest świeże.

      Odprawił chłopaka machnięciem dłoni i znów spojrzał na przeciwległy brzeg, tam, gdzie chodzili milicjanci, a potem, tak na wszelki wypadek, spojrzał w dół na taflę brudnej wody. Tuż obok burty jego barki, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno sikał do wody, dostrzegł naraz coś, co przypominało pływające czarne włosy.

      – Peruka jakaś czy co? – powiedział do siebie. – Zaraz zobaczymy, co to za cholera.

      – Co? – Stachu dosłyszał go z dołu, ale niewyraźnie.

      – Nic. Masz piwo?

      – Mam.

      – To chodź tutej.

      Sam poszedł do sterówki po wielki podbierak do wyciągania ryb. Zanurzył siatkę i umiejętnie podsunął ją pod pływające włosy. Gdy był już pewien, że siatka osiągnęła cel, delikatnie pociągnął ją do góry. Znowu się zdziwił, gdy poczuł ciężar. Szarpnął mocniej i coś, co wyłowił z wody, z głośnym plaśnięciem wylądowało na pokładzie.

      – Łe kurwa! – zaklął Dolata i poczuł, że nogi mu wiotczeją. Na stalowej płycie pokładu płaskodennej barki leżała czarnowłosa głowa kobiety, której martwe, szeroko otwarte oczy zdawały się przeszywać go spojrzeniem. Ale szyper szybko wrócił do rzeczywistości. Sprowadził go do niej brzęk tłuczonego szkła. Spojrzał za siebie. Blady jak prześcieradło Stachu stał metr za nim wpatrzony w kobiecą głowę. Przy jego nodze leżała rozbita zielona butelka. Świeże piwo powoli spływało po pochyłości pokładu w kierunku burty.

      – A żeby cię jasna cholera wzięła – jęknął Dolata, który stłuczenie flaszki odczuł jak cios poniżej pasa, zadany mu podstępnie przez zły los. A wszystkiemu winna była ta niepotrzebna nikomu łepetyna.

      Godzina 9.00

      W gabinecie szefa wydziału dochodzeniowo-śledczego nie było zbyt wiele miejsca. Pod oknem stało biurko, a do niego przystawiono stół konferencyjny, pokryty zielonym suknem, i sześć krzeseł. Na dwóch z nich, po lewej i prawej ręce szczupłego, zupełnie łysego mężczyzny po pięćdziesiątce, którego nos zdobiły okulary w rogowych oprawkach, zajęli miejsca Marcinkowski i Brodziak. Podpułkownik Żyto spojrzał na tego pierwszego.

      – No, to referuj, proszę ja ciebie, co tam za problem mamy nad rzeką.

      – Dwaj wędkarze wyciągnęli z wody zwłoki kobiece. Na pierwszy rzut oka zamordowana została młoda kobieta w wieku dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Przyczyny śmierci jeszcze nie ustalono. Na to zapewne jeszcze trochę poczekamy, to znaczy do wyników sekcji zwłok. Na tę chwilę nie można jednoznacznie stwierdzić, czy fakt odcięcia głowy był przyczyną zgonu, czy też może głowę odcięto po śmierci dziewczyny. Na ciele