Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska

Читать онлайн.
Название Bo trzeba żyć. Apolonia
Автор произведения Ewa Szymańska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-66201-63-7



Скачать книгу

z którą od zeszłej wiosny bardzo się zżyła i która była dla niej niemal namiastką matki.

      – Dziecko, co ty pleciesz? – Usłyszała w odpowiedzi. – Jak za stara? Pewnie, że nie jesteś młodziutka, ale nie bój się, będziesz jeszcze miała dzieci. Wiesz ty, ile lat miałam, jak się Magda urodziła? Prawie czterdzieści trzy, aż głupie babska po wsi gadały, że wstydu nie mam w tym wieku. A urodziłam ją zdrową i bez żadnych problemów, i to po trzynastu latach przerwy od ostatniego porodu. Pan Bóg wiedział, co robi. Mój umarł, Bolek – ty go nie znasz – w mieście, Józek, choć za dziewuchami lata, też żenić się jakoś nie chce, a ja – zobacz, jaką mam wyrękę na stare lata. Ty też się zdaj na Opatrzność, widać jeszcze nie twój czas. I przestań tyle o tym myśleć, bo to czasem tak jest na odwrót: jak się za bardzo czego chce, to nie wychodzi.

      Cóż, rada na pewno była nie najgorsza, jednak ludzka natura jest przekorna i mimo usilnych starań trudno było Apolonii wcielić ją w życie. Jednak w sierpniu jej sprawy osobiste mimo woli zostały nieco zepchnięte na bok.

      Wszystko się zmienia

      Wybuchła wojna. Nie to, żeby nikt się jej nie spodziewał. Właściwie już od początku lata ciągle się o tym opowiadało, ale trochę jak bajkę o żelaznym wilku. Gdzieś tam jakiś student zastrzelił jakiegoś księcia. Co to mogło mieć wspólnego z prawdziwym życiem? Kończyły się sianokosy, w ogrodach masa pielenia, drób się wylągł. Roboty huk, gdzie tam człowiek miałby czas następcą obcego tronu głowę sobie zaprzątać.

      Rychło się jednak okazało, że świat nie jest taki wielki, jak by się mogło wydawać, bo wojna powoli dotarła i do Olend. Oczywiście nie od razu. Może najwcześniej dało się ją odczuć w leśnictwie, gdzie trudniej było teraz o asygnatę na drewno. Poza tym życie toczyło się prawie normalnie. Jednak już następnego roku ludzie ze zdumieniem dostrzegli, że wojna nie tylko ciągle trwa, ale i na nich wpływa. Najpierw mobilizacja. Sporo chłopaków z okolicy poszło w kamasze. W Olendach też płacz był w niejednym domu, skąd parobków do poboru wzięli. W dodatku strach padł na ludzi, bo jakby tego było mało, pojawiły się plotki o deportacjach. W okolicy co prawda był spokój, ale z dalszych gmin, szczególnie dawnych unickich i prawosławnych, wywieziono podobno masę ludzi.

      Później, latem, przyszedł front. Przez dwa długie sierpniowe dni słychać było pomruk dział, jak oddalony głos letnich grzmotów. Nocami, bardzo ciemnymi, bo bez księżyca, niebo przecinały zielonkawe błyskawice pocisków. Strach padł na ludzi, zwłaszcza że rozeszły się wieści, że Ruscy się cofają i nie dość, że biorą ludziom, co chcą z dobytku, to jeszcze palą wszystko po drodze.

      Rzeczywiście, którędy przeszły ich oddziały, nie ostała się ni jedna chałupa, ni jeden most. Nawet stogi i kopy zboża w polu podpalali, aby tylko następujący za nimi Austriacy nie mieli żadnej korzyści. Kłęby dymu widoczne nad lasem od strony Lubieszcz dowodziły, że nie były to wyolbrzymione pogłoski. Uciekinierzy relacjonowali, że nawet folwark Wałachowskiego nie ocalał.

      Ludzie w Olendach wpadli w panikę. Wszystko ruszyło, żeby cośkolwiek z dobytku uratować. Całe wozy załadowane gratami i wielkimi, podobnymi do beczek koszami ze zbożem ruszyły w stronę dołków pod lasem. Kto był bez konia, to, co tam miał cenniejszego, wynosił chociaż w kartofliska. Franciszek też załadował wóz, ale nie zdążył z podwórza wyjechać, gdy rosyjskie oddziały, wznosząc tumany kurzu, wkroczyły do wsi. Szczęście czy boska opieka sprawiły, że dowódca, podpułkownik, okazał się Polakiem i nie pozwolił wsi spalić. Jednak i tak straty były spore, bo wojsko jeść i pić chce i zupełnie cudzą własnością się nie przejmuje. Niejedna kura poszła na pieniek, a i parę prosiaków nie doczekało adwentu i zamiast na świąteczne kiełbasy nadało się do żołnierskich kotłów z grochówką czy kapuśniakiem. U Dziekanów świeżo zwiezione snopki, co na młockę w stodole czekały, wzięli i na podściółkę koniom dali. Dziekanowa ręce załamywała na taką marnację, bo tam przecież niebogato, a za to zboże mieliby pół zimy jak przeżyć. Ale co można było zrobić? Wojsko z prostym człowiekiem się nie liczy. Ogólnie jednak ludzie nie śmieli narzekać głośno, ciesząc się, że i tak w porównaniu z innymi wioskami mieli szczęście. Bo to i dobytku całkiem nie stracili, i przy życiu cała wieś się uchowała, a ponoć różnie bywało gdzie indziej, jak się kto próbował przeciwstawiać jawnym gwałtom i rabunkom.

      W końcu w całym regionie po Rosjanach nie zostało śladu, ale pojawili się Austriacy i – jak gadali co lepiej poinformowani – polskie oddziały, co to pod ich opieką się utworzyły. Jak było, w Olendach do końca nie wiedziano, jednak parunastu chłopaków z okolicy poszło za nimi, żeby się przyłączyć. Niektórzy to nawet po kryjomu przed starymi, którzy nie bardzo w to odrodzone polskie wojsko wierzyli. Po prawdzie to i trudno się było w tym wszystkim rozeznać, bo nikt za bardzo chłopom nie tłumaczył, co się dzieje i o co w tym chodzi. Zresztą front szybko ruszył w kierunku Łukowa i dalej za uciekającymi Rosjanami. No a zaraz potem, ledwie ludziska trochę odetchnęli, przyszli Niemcy.

      Po wojnie większość mieszkańców wsi właśnie lata niemieckiej okupacji wspominała najgorzej. Apolonia i Franciszek także dotkliwie odczuli ten okres, jednak na razie było w miarę spokojnie, a w dodatku właśnie wtedy nastąpiło to, na co tak długo obydwoje czekali.

      Apolonia zaszła w ciążę. Sprawdziła się najwyraźniej rada Wasakowej. Nadmiar wydarzeń, codzienne troski i niepokoje sprawiły, że mimo woli myślenie o dzieciach zeszło nieco na dalszy plan. Trochę też może miała na to wpływ lekka rezygnacja, jaka ogarnęła Apolonię po prawie dwóch latach starań. Zaczęła się powoli oswajać z myślą, że pozostaną bezdzietni, i dlatego nie robiła już sobie wielkich nadziei, gdy we wrześniu okres zaczął się jej spóźniać. Czasem już tak bywało. Jednak gdzieś tak w połowie października z radosnym niedowierzaniem zrozumiała, że mimo wszystko stał się cud. Zanim nastał listopad, pojawiły się wszystkie objawy, o których mówiła jej Wasakowa. Piersi nabrzmiały i zrobiły się bardzo tkliwe, jedzenie nagle przestało smakować – wszystko nabrało metalicznego posmaku, czasem zdarzały się poranne mdłości.

      Jeżeli chodzi o Franciszka, nic nie zauważył. Zresztą w tym czasie głowę miał zaprzątniętą innymi troskami niż brak potomstwa. Tartak bowiem przejęli Niemcy i od razu dało się odczuć twardą rękę okupanta. Roboty co prawda nie brakowało, wręcz przeciwnie – zwiększono wyrąb drzew i co tydzień całe wagony załadowane drewnem odjeżdżały z Łukowa na zachód, lecz płace spadły. W dodatku nowe władze wprowadziły nowe porządki, bynajmniej nie z korzyścią dla miejscowych. Zwiększono podatki i opłaty skarbowe. Zaczęły się też rekwizycje dla wojska. Na razie jeszcze nie odczuwali tego zbyt mocno, ale przyszłość nie zapowiadała się optymistycznie. Chwilę załamania przeżyli wkrótce po ewakuacji Rosjan, kiedy to wyszło na jaw, że władze carskie nakazały likwidację kas oszczędnościowo-pożyczkowych, a zgromadzone w nich pieniądze po prostu wywieziono. Franciszek klął w żywy kamień, kiedy dowiedział się, że i ich oszczędności przepadły. Nie było tego na szczęście bardzo dużo, ale i nie tak mało, bo stracili trzy raty, które Niemyjscy wpłacili na posagowe konto siostry. Apolonia wiedziała, że wszystko to gryzie męża, bo często o tym rozmawiali. Nie mówiła też tego głośno, żeby dodatkowo go nie dręczyć, ale zaczynała teraz żałować, że tak się pospieszyli ze sprzedażą ziemi. Pola przecież by im nie zabrali.

      Szczęście

      Dzień, w którym powiedziała Franciszkowi o ciąży, wypadł dość nietypowo, bo we Wszystkich Świętych. Jak na tę porę roku pogoda była niezła, po cmentarzu kręciło się więc wiele ludzi. Zwłaszcza główną alejkę tuż przy bramie oblegały tłumy dziadów cmentarnych. Apolonia nie cierpiała widoku ich rąk wyciągających się po jałmużnę