Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska

Читать онлайн.
Название Bo trzeba żyć. Apolonia
Автор произведения Ewa Szymańska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-66201-63-7



Скачать книгу

poprzedniego wieczoru zaczął pieścić przez bluzkę jej piersi, ustami muskając szyję i wgłębienie obojczyka. Najwyraźniej gotów był wszystko powtórzyć, ona jednak ciągle odczuwała pewien dyskomfort spowodowany lekkim pieczeniem w kroczu. Odsunęła się więc nieco i ze śmiechem zawołała:

      – Nie zimno ci w nogi? Nie wiem, gdzie podziałam trzewiki.

      Stropił się lekko, ale spojrzawszy w dół, roześmiał się i wrócił do alkierza, skąd po chwili przyniósł w jednej ręce jej, w drugiej swoje buty.

      – Chodź, mój kopciuszku, przymierzę ci pantofelki.

      Gdy się wreszcie całkowicie ubrali, w kuchni zrobiło się jasno od jaskrawych promieni, którymi poranne słońce rozświetliło mroźny lutowy dzień. Dochodziła siódma i z zewnątrz zaczęły docierać do nich zwykłe wiejskie odgłosy: szczekanie psów, zgrzyt korby obracanej przy studni u sąsiadów i niewiarygodnie głośne, radosne ćwierkanie wróbli, których całe stadko przysiadło na płocie i uschłych badylach w ogródku od strony ulicy.

      W oknie od strony podwórza mignęła głowa Michała, który – trochę później niż zwykle – przyszedł do porannego obrządku. Parobek Franciszka miał dziewiętnaście lat i był najstarszym synem Puzychów mieszkających dwa domy dalej. Była to jedna z najbiedniejszych rodzin w Olendach, z tych, którym Pan Bóg pobłogosławił licznym i zdrowym potomstwem, ale poskąpił majątku. Cztery morgi słabych gruntów, w dodatku poszatkowanych na kilkanaście bodajże kawałków, z trudem żywiły jedenaście osób. Propozycję Franciszka, by chłopak pomagał mu w gospodarce, przyjęto więc tam z zadowoleniem – oznaczało to bowiem parę dodatkowych groszy, bo Michał z tego, co zarobił, znaczną część oddawał matce na utrzymanie. Franciszek również był usatysfakcjonowany. Parobek – uczciwy i od małego przyuczony do pracy – był naprawdę pomocny i teraz, po prawie dwóch latach, stał się właściwie prawą ręką gospodarza. Trochę robił w polu, zajmował się obrządkiem. Jednak jego ulubionym zajęciem, zwłaszcza w zimie, była robota przy koniach i zwózce drewna. Rosły i zwinny, świetnie powoził i nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by wyładowany wóz ugrzązł mu gdzieś w rozmiękłych koleinach, co przytrafiało się dużo starszym od niego wozakom. Franciszek lubił go i dobrze mu płacił żywą gotówką, a nie – jak bywało u innych – w naturze.

      Dostrzegłszy chłopaka przez okno, Bąk narzucił na siebie krótki kożuszek wiszący na gwoździu przy drzwiach i wyszedł na chwilę, żeby wydać mu dyspozycje.

      Apolonia przyglądała mu się przez szybę. Patrząc na męża rozmawiającego z chłopcem, czuła, jak przepełnia ją szczęście i coś w rodzaju dumy. Postawiła na swoim. Jest mężatką, gospodynią, a ten przystojny mężczyzna należy do niej i nikt jej go nie odbierze. Dobrze wiedziała, że jej małżeństwo niektórym było nie w smak. Zdawała też sobie sprawę z tego, że Andrzej i Tadeusz mieli sporo racji, martwiąc się o nią. Przyszła tu obca i wcale się nie łudzi, że będzie jej łatwo pokonać ludzką niechęć. Ale to nic, ludzie jej nie obchodzą, niech gadają. Z czasem przywykną, a ona Franciszka kocha i udowodni, że nie jest żadną paniusią, tylko normalną kobietą, która stworzy mu dom, a z czasem – uśmiechnęła się bezwiednie – może rodzinę. Z zamyślenia wyrwał ją Franciszek, który zastukał w okno.

      – Zaraz wracam, pójdę jeszcze po drewno do palenia – zawołał głośno, by mogła go usłyszeć przez dubeltowe szyby.

      Uśmiechnięta kiwnęła głową, a gdy odszedł, energicznie zabrała się do pracy. Najpierw zajęła się piecem. Rozgrzebawszy pogrzebaczem przyduszony już mocno żar, położyła na nim kilka sosnowych szczapek, suszących się w tym celu pod kaflową ścianą. Gdy się zajęły, odsunęła trochę szyber i ostrożnie dołożyła parę polan. Zajrzała do popielnika. Był prawie pełny, więc szufelką wybrała popiół do wiadra. Zanim wrócił Franciszek, zdążyła jeszcze nalać wodę do wielkiego czajnika i odsunąwszy dwie fajerki, ustawić go nad dobrze już buzującym ogniem.

      – Oho, widzę, że już zaczęłaś się rządzić – zawołał wesoło, ostukując w progu podeszwy butów. Zrzucił polana pod piecem i nie zdejmując kożucha, znów objął ją wpół. Pachniał mrozem, drewutnią i oborą, a jego dwudniowy już zarost drapał jej policzki, gdy ją całował. – Moja gosposia – mruczał jej do ucha, a ona szczęśliwa gładziła go po krótko ostrzyżonych, ciemnych włosach.

      Niemal nie mogła uwierzyć, że może być tak dobrze, tak błogo. Nieprzyzwyczajona do fizycznej bliskości – każdej, nie tylko tak intymnej, ze zdumieniem odkrywała teraz, jak bardzo były jej potrzebne czułość i to poczucie jedności, które narastało w niej od wczorajszego wieczoru. Nie było to nawet do końca odczucie erotyczne, chociaż dotyk rąk męża wywoływał w niej przyjemne drżenie i pulsujące ciepło w podbrzuszu. Podobne podniecające doznania miewała już w czasie lektury niektórych powieści i w snach, które ją czasem nawiedzały, a po przebudzeniu zostawiały przykry niedosyt, co z kolei wywoływało pewien rodzaj zażenowania. Teraz jednak przepełniały ją radość i niesamowite poczucie spełnienia, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Nie opierała się więc, kiedy Franciszek pożądliwie wsunął zimne dłonie pod jej spódnicę i objąwszy nimi jej pośladki, przylgnął do niej ciasno biodrami. Obejrzała się nieco spłoszona na okno, ale bez oporów dała się pociągnąć do alkierza, gdzie czekało na nich ciągle jeszcze skotłowane po ostatniej nocy łóżko.

      Sąsiedzi

      Powoli wszystko wracało do normy. Rozgardiasz i podekscytowanie wywołane ślubem, weselem i wszystkimi zmianami, jakie się z tym wiązały, stopniowo mijały, chociaż dla Apolonii cała wiosna była okresem aklimatyzacji do nowych warunków. Jeśli chodzi o nowy dom, od razu poczuła się w nim u siebie, może nawet bardziej niż w rodzinnym. Podobnie było z rolą mężatki, w którą weszła niemalże równocześnie z przekroczeniem jego progu. Najtrudniejsze okazały się stosunki z sąsiadami. Oczywiście nikt, przynajmniej jawnie, nie okazywał jej niechęci, wręcz przeciwnie – spotykała się raczej z życzliwością. Czuła jednak, że potrzeba czasu, aby ją w pełni zaakceptowano i aby ona odnalazła się w nowym środowisku. Oba światy – chłopski i drobnoszlachecki – funkcjonowały obok siebie w zasadzie bezkolizyjnie. Tolerowano się wzajemnie i generalnie nie wchodzono sobie w drogę, zwłaszcza że relacje bardziej dotyczyły strefy interesów gospodarskich niż towarzyskich. Jednak koligacenie się ze sobą było czymś niezwyczajnym i choć nie dało się tego do końca racjonalnie wytłumaczyć – jakby niestosownym. Instynktownie wyczuwano, że pomiędzy mieszkańcami zaścianków i wsi chłopskich istnieją spore różnice, chociaż dla kogoś z zewnątrz były one trudne do zauważenia. Stan majątkowy nie zawsze był tu właściwym kryterium podziału. Bardziej chodziło o różnice w mentalności, sposobie bycia, obyczajowości. Apolonia dość szybko zdała sobie sprawę z tego, że będzie jednak miała pewien problem, zanim nauczy się żyć z tymi ludźmi. Przed ślubem uważała, że każdy, kto wskazywał jej jakieś przeszkody w planowanym małżeństwie, robił to jedynie po to, by ją do niego zniechęcić. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że było w tym sporo racji. Uświadomiła to sobie wyraźnie już kilka dni po ślubie. Akurat wypadały ostatki i Józef Wasak, który im świadkował, zaprosił ich do siebie.

      – Przyjdźcie wieczorem po obrządku. Będzie paru znajomków. Magda z matką pączków nasmażyły. Wypijemy, pogadamy – zachęcał. – Akurat dobra okazja się trafiła, żeby sąsiedzi się z nową gospodynią zaznajomili.

      Oczywiście poszli, nie wypadało odmówić, choć Apolonia wolałaby spędzić wieczór tylko z mężem. Franciszek wziął flaszkę wódki, ona naszykowała miskę faworków. Zamiast kilku „znajomków” u Wasaków zastali chyba ze dwanaście osób. Oprócz starej Wasakowej i siedemnastoletniej siostry Józefa