Wiry. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Wiry
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1556-3



Скачать книгу

oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona.

      — Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney. Po czym, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu.

      — Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła.

      — To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota.

      — Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek?

      — To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych w Rzęślewie i młyn stanął. Teraz to rudera, w której już od kilkunastu lat składamy siano, zamiast je trzymać w stogach. Ludzie mówią, że tam straszy, ale to ja sam puściłem w swoim czasie tę bajkę.

      — Dlaczego?

      — Naprzód dlatego, żeby nie kradli siana, a po wtóre, zależało mi, by tam nikt nie zaglądał. Cóż pan wymyślił?

      — Opowiadałem, że się koło mostu konie w nocy płoszą i że się coś we młynie śmieje, co jest przy tym prawda, bo tam się sowy śmieją.

      Trzeba było może opowiadać, że tam ktoś płacze.

      — Dlaczego?

      — Dla większego wrażenia.

      — A nie wiem. Śmiech w nocy na pustkowiu robi chyba większe wrażenie. Ludzie się tego więcej boją.

      — I nikt tam nie zagląda?

      — Nikt. Teraz zresztą, byle nie kradli siana, to mi jest wszystko jedno, ale w swoim czasie bardzo się chciałem ubezpieczyć przed ludzkimi oczyma...

      Tu Krzycki ugryzł się w język, spostrzegł bowiem przy świetle księżyca, że brwi panny Anney zsunęły się lekko. Zrozumiał, że powtarzając dwa razy, iż zależało mu na tym, by nikt do młyna nie zaglądał, popełnił towarzyską nieprzyzwoitość, a co gorzej, przedstawił się młodej Angielce jak jakiś prowincjonalny samochwał, który daje do zrozumienia, że nieraz potrzebował szukać rozmaitych kryjówek. Więc chcąc zatrzeć złe wrażenie dodał prędko:

      — Będąc studentem pisałem wiersze i dlatego szukałem samotności, ale teraz to przeszło.

      — To zwykle przechodzi — odpowiedziała panna Anney.

      I zwróciła się ku drzwiom salonu, ale bez zbytniego pośpiechu, jakby chcąc okazać Krzyckiemu, że przyjmuje za dobrą monetę jego objaśnienie i że odwrót jej nie jest żadną manifestacją. Krzycki pozostał przez chwilę — zły na siebie, a jeszcze więcej na pannę Anney, a to właśnie dlatego, że nietakt popełnił tylko on i że nie mógł jej nic zarzucić. „W każdym razie — mówił sobie — to jakoś diablo domyślna purytanka..." I począł powtarzać z pewną urazą jej ostatnie słowa: „To zwykle przechodzi..." „Czyli — myślał — chciała mi dać do zrozumienia, że z takiej mąki, jaka jest we mnie, nikt nie wypiecze poety. Może być — i ja sam wiem o tym najlepiej, ale nie potrzebuję, żeby mi to kto potwierdzał." Pod wpływem tych myśli wrócił do salonu w niezupełnie dobrym humorze, ale tam obowiązki gospodarza odwołały go do kuzynek i tego wieczora nie rozmawiał więcej z panną Anney.

      ROZDZIAŁ VI

      Rozdział VI

      Rejent Dzwonkowski odjechał jeszcze tej samej nocy, albowiem z powodu swego urzędu musiał być od rana w mieście. Natomiast Groński, którego pani Otocka prosiła, by ją zastąpił w kancelarii, oraz Krzycki i Dołhański wyruszyli dopiero nazajutrz. Wszyscy trzej byli i zaniepokojeni, i ciekawi, jaki też będzie ten testament, o którym rejent nie wspomniał ani słowem. Dołhański nadrabiał miną, żartami — i okazywał więcej zimnej krwi, niż jej miał rzeczywiście. Głównie bowiem jemu zależało na tym, by mu coś „kapnęło". Był to człowiek, który stracił znaczny majątek, że zaś nie zmienił swych przyzwyczajeń i żył w dalszym ciągu tak, jakby go nie był stracił, więc utrzymywał się na powierzchni życia tylko za pomocą nadzwyczajnych, niemal akrobatycznych wysiłków, z czego zresztą i sam nie robił wcale tajemnicy. W ogóle był darmozjadem i miał miliony wad, ale i pewne towarzyskie przymioty, za które go ceniono. Należąc do arystokratycznego klubu, grywał w karty nader szczęśliwie — lecz nieposzlakowanie. Nie pożyczał nigdy pieniędzy od ludzi swojej sfery, nie robił plotek i był dość wiernym przyjacielem. Brak wykształcenia wypełniał sprytem i pewną chwytnością umysłową. Drwił z siebie ile wlazło, ale nie było bezpiecznie drwić z niego, a ponieważ posiadał przy tym dowcip i pewną graniczącą z cynizmem otwartość, więc nie tylko znoszono go, ale widziano chętnie. Groński, którego Dołhański szczególnie poważał, tak że jemu jednemu pozwalał z siebie żartować, mówił o nim, że gdyby posiadał tyle daru robienia pieniędzy, ile go posiadał do ich rozrzucania, to byłby milionerem.

      Ale w oczekiwaniu na tę zmianę przychodziły na Dołhańskiego czasem ciężkie chwile, a zwłaszcza na wiosnę, gdy gra w klubie słabła i gdy poczynały się rozjazdy. Wówczas odczuwał znużenie po zimowych wysiłkach i wzdychał za tym, żeby mu coś czasem spadło bez trudu. Testament Żarnowskiego mógł być taką gratką, a choć Dołhański nie spodziewał się wiele, gdyż za życia nieboszczyka wcale mu się nie zasługiwał, a nawet otwarcie powtarzał, że go wujaszek nudzi, liczył jednakże, że może okroić mu się cośkolwiek — niechby przynajmniej na chwilowe zaspokojenie wierzycieli, albo jeszcze lepiej, na jakąś modną wielkoświatową plażę francuską.

      Swoją drogą, wyjeżdżając z Warszawy, zapowiadał w klubie, iż wróci siedząc na poduszce wypchanej listami zastawnymi. Obecnie próbował z pewnym nieco sztucznym humorem wmówić Grońskiemu i Krzyckiemu, że właściwie to nie pani Otocka z siostrą ani Krzyccy, ale on powinien być generalnym spadkobiercą.

      — Jedna z kuzynek — mówił — jest to ciepła wdówka, która ma gruby majątek po mężu, a druga to muza na dorastaniu, której powinna wystarczać ambrozja. Jaka szkoda, że nie jestem jedynym krewnym nieboszczyka.

      Tu zwrócił się do Władysława:

      — Krzyccy mi także niepotrzebni. Ponieważ jednak mieliście, jak słyszałem, jakieś zatargi graniczne z Rzęślewem, mam nadzieję, że nic nie dostaniecie.

      — Co ci po nadziei — rzekł Groński — ogranicz przede wszystkim swoje potrzeby.

      — Przypominasz mi mego nieboszczyka ojca — odpowiedział Dołhański.

      — Zapewne, że musiał ci to często powtarzać.

      — Zbyt często, a przy tym dawał mi, jako przykład, siebie, ale ja dowiodłem mu, jak dwa razy dwa cztery, że mogę i powinienem żyć na większą od niego skalę.

      — Cóżeś mu powiedział?

      — Powiedziałem mu tak: Naprzód, papa ma syna, a ja jestem bezdzietny, a po wtóre i szlachcic jestem lepszy od papy.

      — A to jakim sposobem?

      — Bardzo prostym, gdyż liczę o jedno pokolenie więcej.

      — Brawo! — zawołał Krzycki. — Cóż ojciec na to?

      — Nazwał mnie durniem, ale widziałem, że mu się to podobało. Ach! żeby pani Otockiej tak się podobały moje koncepty, jak niegdyś papie! Ale jestem przekonany, że i moja stałość, i mój apetyt na nic się nie przydadzą. Kuzyneczka jest zresztą praktyczniejszą, niż się zdaje. Myślałbyś, że obie z siostrą żyją tylko zapachem kwiatów, a jednak dowiedziawszy się o możliwym spadku, w te pędy przyjechały do Jastrzębia.

      — Mogę cię zapewnić, że się mylisz. Matka zaprosiła te panie