Wiry. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Wiry
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1556-3



Скачать книгу

na biały obrus, którym przykryty był ołtarz, i na głowy kobiet. Przy samym ołtarzu uklękła pani domu, w drugim szeregu panie przyjezdne, a za nimi służba żeńska i stary, astmatyczny lokaj, a panowie stanęli pod ścianą między dwoma oknami. Rozpoczęły się zwykłe śpiewy, modlitwy i litanie.

      Grońskiego uderzyła ich słodycz. Było w nich coś i wiosennego i zarazem wieczornego. Wrażenie wiosny czyniły kwiaty, a wieczora — czerwony blask wchodzący przez okna i miękkie kobiece głosy, które powtarzając chóralnie słowa litanii, przypominały jakby świegot ptactwa ostatni i cichnący przed zachodem słońca... „Uzdrowienie chorych, Ucieczko grzesznych, Pocieszycielko strapionych" powtarzała pani Krzycka, a owe miękkie przyciszone głosy odpowiadały jej: „Módl się za nami" — i tak modlił się ten wiejski dom w majowy wieczór. Groński, który był sceptykiem, ale nie ateistą, naprzód odczuł, jako człowiek wysokiej kultury, estetyczną stronę tego dziecięcego: „dobranoc", zanoszonego łagodnemu bóstwu przez kobiety. Następnie, jakby chcąc stwierdzić, że Dołhański miał słuszność mówiąc o jego zwyczaju obracania każdej rzeczy na wszystkie strony i rozmyślania nad każdym zjawiskiem, począł rozmyślać nad objawami religijnymi. Przeszło mu przez głowę, że ta cześć oddawana bóstwu to jest jednak pierwiastek czysto idealny, na który zdobył się dopiero człowiek. Przypomniał sobie, że ilekroć razy zdarzyło mu się być w kościele i widzieć ludzi modlących się, tylekroć uderzała go ta niczym nie zapełniona przepaść, jaka dzieli świat ludzki od świata zwierząt. Faktycznie, pojęcia religijne wytworzył dopiero organizm wyższy i doskonalszy, a stąd wniosek, że gdyby istniały jakieś istoty dziesięć razy inteligentniejsze od człowieka, byłyby dziesięć razy na swój sposób religijniejsze. — „Tak! ale na swój sposób — powtórzył Groński — i może bardzo odmienny". — Jego dramatem duchowym (a często myślał, że i wielu podobnych do niego ludzi) było to, że absolut przedstawiał mu się jako otchłań, jako jakieś syntetyczne prawo wszelkich praw bytu. Otóż mniemał, że na pewnym stopniu rozwoju umysłowego niepodobna wyobrażać sobie tego prawa pod postacią dobrotliwego starca albo oka w promiennym trójkącie — chyba że się bierze rzeczy symbolicznie i że się uważa, że ten starzec lub to oko wyraża tak wszechzasadę bytu, jak poziomo nakreślona ósemka wyraża nieskończoność. Lecz w takim razie, czymże będzie dla człowieka ta wszechzasada? Zawsze nocą, zawsze otchłanią, zawsze czymś niedosiężnym — zaledwie jakimś głuchym poczuciem, nie zaś jasnym pojęciem, z którego mocy można zrozumieć zjawiska bytu i odpowiedzieć na rozmaite: dlaczego? „Człowiek — monologował Groński — jest zarazem i zanadto, i za mało inteligentny. Bo ostatecznie, żeby wierzyć po prostu, trzeba bezwarunkowo pozamykać rozmaite okiennice umysłowych okien i nie pozwolić sobie przez nie patrzeć, a gdy się je pootwiera, to się widzi tylko noc bez gwiazd". Z tego powodu zazdrościł szczerze ludziom średniowiecznym, których inteligencja budowała gmachy umysłowe na niewzruszonych dogmatach, tak jak się buduje latarnie morskie na skałach. Dante mógł objąć cały obszar współczesnej mu wiedzy i pomimo tego podróżować po piekle, czyśćcu i niebie. Dzisiejszy uczony już by tak podróżować nie mógł, a gdyby chciał wybiec myślą poza świat zjawisk materialnych, widziałby coś takiego, co w znanym obrazie Würtza widzi głowa ścięta, to jest jakieś pierwiastki tak nieokreślone, że równe niczemu.

      Ale tragedia, wedle Grońskiego, nie leżała tylko w niedosiężności absolutu, w niepodobieństwie zrozumienia jego praw, lecz również w niepodobieństwie zgody na nie i uznania dla nich ze stanowiska ludzkiego życia. — Istnieje przecie zło i niedola. Stary Testament tłumaczył je sobie łatwo stanem ciągłej niemal wściekłości swego Jahwe... Domine ne in furore tuo arguas me, neque in ira tua corripias me... a potem: sagittae tuae infixae sunt mihi et confirmasti super me manum tuum. I przyjąwszy raz tę zapalczywość i to „wzmacnianie prawicy" z byle powodu, łatwo sobie było wytłumaczyć w prosty sposób nieszczęście. Ale już i w Starym Testamencie Eklezjastes wątpi, czy wszystko na świecie jest w porządku. Nowy Testament widzi zło w materii w przeciwstawieniu do ducha — i to jest jasne. Natomiast, biorąc rzecz bezwzględnie, ponieważ wszystko jest ścisłym łańcuchem przyczyn i skutków, przeto wszystko jest logiczne, a jako logiczne, nie jest samo przez się ani złym, ani dobrym, a tylko może okazać się pomyślnym lub niepomyślnym w stosunku do człowieka. Prócz tego — to, co my nazywamy złem i niedolą, może być wedle absolutnych praw bytu i w głębiach ich mądrej ponad ludzkie pojęcie prawidłowości jakimś koniecznym warunkiem rozwoju, a zatem czymś, co samo w sobie jest zjawiskiem dodatnim.

      Tak, ale w takim razie skąd człowiek ma moc przeciwstawiania swej indywidualnej myśli i swych względnych pojęć tej powszechnej logice? Jeśli wszystko nie jest złudzeniem, dlaczego myśl ludzka jest siłą istniejącą jakby na zewnątrz ogólnych praw bytu. Jest w tym coś niesłychanego, a zarazem tragicznego, że człowiek musi tym prawom podlegać, a może przeciw nim protestować. Na świecie mieli duchowy spokój tylko bogowie, a mają tylko zwierzęta. Człowiek wiecznie targa się i krzyczy: veto! takim veto jest przecie każda ludzka łza.

      I tu myśli Grońskiego przybrały kierunek bardziej osobisty. Począł patrzeć na modlącą się pannę Marynię i w pierwszej chwili doznał ulgi, przyszła mu bowiem do głowy czysto estetyczna uwaga, że taką dziewczynę Carpaccio mógł był umieścić koło swego gitarzysty, a Boticelli powinien ją był przeczuć. Ale zaraz potem pomyślał, że i taki kwiat musi zwiędnąć — nic zaś na świecie nie więdnie i nie umiera bez bólu. I nagle zdjęła go obawa przyszłości, która w swej torbie podróżnej ma zawsze ukryte zło i nieszczęście, przypomniał sobie wprawdzie aforyzm o pesymizmie, który przed chwilą wypowiedział, ale nie znalazł w nim pociechy, rozumiał bowiem, że co innego jest pesymizm płynący z wysiłku myśli, a co innego życiowy, taki, na mocy którego Dołhański pozwalał sobie w chwilach wolnych od gry w karty wzruszać na wszystko ramionami. Ale zadał sobie pytanie, czy i ten wysiłkowy pesymizm da się w jakikolwiek sposób uzasadnić, i tu niespodzianie stanął mu przed oczyma drugi przyjaciel, całkiem do Dołhańskiego niepodobny, chociaż także wielki sceptyk i zarazem hedonik — doktór Porębski. Był on szkolnym kolegą Grońskiego i w ostatnich latach leczył go na nerwy, więc znał go doskonale. Otóż, pewnego razu, wysłuchawszy jego rozmaitych refleksji i narzekań na niepodobieństwo znalezienia odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania — rzekł mu: — „To jest zabawa, na którą potrzeba czasu i środków. Gdybyś musiał pracować na chleb tak jak ja, nie zawracałbyś głowy sobie i innym. Wszystko to przypomina gonitwę psa za własnym ogonem. A ja ci powiadam: patrz na to, co cię otacza, nie na własny pępek i jeśli chcesz być zdrów, to... carpe diem!" — Groński uznał wówczas te słowa za nieco brutalną i więcej lekarską niż filozoficzną radę, ale gdy przypomniały mu się obecnie, począł sobie mówić: „Rzeczywiście, ta droga, na którą ustawicznie, jakby ze złego przyzwyczajenia wchodzę — nie prowadzi nigdzie, i kto wie, czy te kobiety modlące się w tej chwili z taką wiarą, nie są bez porównania rozumniejsze ode mnie, nie mówiąc już o tym, że są spokojniejsze i szczęśliwsze." Tymczasem pani Krzycka poczęła mówić: „Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko", a kobiece głosy odpowiedziały jej natychmiast: „naszymi prośbami nie racz gardzić, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze zachować". Grońskiego zaś ogarnęła ogromna tęsknota za takim słodkim, opiekuńczym bóstwem, które prośbami nie raczy gardzić, a wybawia od złych przygód. Jakżeby z nim było dobrze, jaki można by mieć spokój o drogie głowy i jaką prostotę myślenia! Na nieszczęście odszedł już był za daleko — i mógł tylko tak samo tęsknić, ale nie mógł tak samo wierzyć jak te kobiety.

      Groński przebiegł myślą szereg swoich znajomych i spostrzegł, że wierzących gorąco i do głębi duszy było między nimi bardzo mało, natomiast byli tacy, którzy wcale nie wierzyli, tacy, którzy chcieli, a nie mogli wierzyć, tacy, co, nie wierząc, uznawali ze względów społecznych, że wiara jest potrzebna, i wreszcie tacy, którzy byli po prostu zajęci czym innym. Do tej ostatniej kategorii należeli ludzie zachowywujący na przykład zwyczaj chodzenia w niedzielę na mszę, jak zwyczaj jedzenia co rano śniadania, ubierania się