Wiry. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Wiry
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1556-3



Скачать книгу

zajmują?

      — Hipnotyzm mniej. Jak ma być coś tajemniczego, to wolę słuchać o duchach, a zwłaszcza podobają mi się historie, które opowiada jeden nasz sąsiad w Zalesinie, o małych duszkach. Mówi, że się nazywają skrzaty, że broją w starych domach i że można je widzieć, gdy się w nocy patrzy przez okno do pokoju, w którym się pali na kominie. Biorą się wtedy za łapki i tańcują przed ogniem.

      — To jakieś wesołe duszki.

      — I nie złośliwe, choć psotne. Sąsiad nasz, staruszek, wierzy w nie święcie i kłóci się o nie z proboszczem. Powiada, że u niego ich pełno i że mu płatają ciągle figle: czasem pociągają za sznurek od zegara, żeby dzwonił, czasem chowają pantofle lub inne rzeczy, hałasują w nocy, zaprzęgają świerszcze do łupin od orzechów i jeżdżą nimi po pokojach; w kuchni zjadają kożuszki z mleka i rzucają groch do ognia, który strzela. Ale gdy im się nie dokucza, to bywają nawet życzliwe, wypędzają pająki, myszy i pilnują, żeby grzyb nie stoczył podłóg. Ten nasz sąsiad był to niegdyś człowiek bardzo wykształcony, ale na starość zdziwaczał i opowiada to wszystko zupełnie serio. My, naturalnie, śmiejemy się z tego, przyznam się jednak, że chciałabym bardzo, żeby istniał taki jakiś inny świat — dziwny i tajemniczy. Byłoby z tym tak dobrze i ładnie, i mniej smutno...

      Tu poczęła spoglądać przed siebie nieco rozmarzonymi oczyma, po czym tak mówiła dalej:

      — Pamiętam też, że gdy rozmawialiśmy nieraz z panem o obrazach Boecklina, o tych faunach, nimfach i driadach, które on malował, to żałowałam zawsze, że tego wszystkiego nie ma w rzeczywistości. A czasem tak jakoś mi się zdawało, że to może jest, tylko my tego nie widzimy. Bo prawda, panie, że któż wie, co się dzieje w lesie w południe albo w nocy, kiedy tam nikogo nie ma, albo przy księżycu we mgle, albo na stawach? Wiara w taki świat nie jest przecie całkiem dzieciństwem, skoro wierzymy w aniołów.

      — Toteż ja wierzę w duszki, w nimfy, w driady i w aniołów — odrzekł Groński.

      — Naprawdę? — spytała. — Bo pan mówi zawsze ze mną jak z dzieckiem.

      A on odpowiedział jej tylko w myśli:

      „Mówię jak z dzieckiem, ale uwielbionym".

      Lecz dalszą rozmowę przerwał służący, który oznajmił Krzyckiemu, że przyjechał ekonom z Rzęślewa i że w pilnej sprawie chce się widzieć z „jaśnie paniczem". Krzycki przeprosił towarzystwo i ze zwykłymi u wiejskich gospodarzy słowami: „Cóż tam znowu?" wyszedł z pokoju. Ale ponieważ wieczerza była prawie skończona, więc niebawem ruszyli się wszyscy za przykładem pani domu, która jednak przez chwilę na próżno usiłowała się podnieść, albowiem od dwóch dni reumatyzm dokuczał jej coraz mocniej. Podobne ataki zdarzały się często i w takich razach syn przeprowadzał ją zwykle z pokoju do pokoju. Tym razem przyszła jej w pomoc siedząca najbliżej panna Anney — i otoczywszy ją ramieniem, podniosła ją lekko, zręcznie i bez żadnego wysilenia.

      — Dziękuję pani, dziękuję — odrzekła pani Krzycka — bo inaczej musiałabym chyba czekać na Władzia. A, mój Boże, jak to dobrze być taką mocną.

      — O, ze mnie prawdziwy Samson — odpowiedziała swym miłym, przyciszonym głosem panna Anney.

      Lecz w tej chwili Władysław, który widocznie przypomniał sobie, że trzeba odprowadzić matkę, wpadł do pokoju, i ujrzawszy co się dzieje, zawołał:

      — Niech pani pozwoli. To mój obowiązek. Pani się zmęczy.

      — Ani trochę.

      — Ach, Władku — odrzekła pani Krzycka — doprawdy nie wiem, które z was silniejsze.

      — Czy naprawdę tak? — zapytał patrząc zachwyconymi oczyma na wysmukłą postać dziewczyny.

      A ona poczęła mrugać oczyma na znak, że tak naprawdę, przy czym jednak zaczerwieniła się, jakby wstydząc się swej niekobiecej siły.

      Krzycki jednak pomógł jej usadzać matkę przed stołem, na którym zwykła była kłaść wieczorami w saloniku pasjanse. Przy tej sposobności przycisnął mimo woli ramieniem ramię panny Anney — i gdy poczuł to młode, jakby stalowe ciało, oblał go nagle war żądzy, a zarazem ogarnęło go poczucie jakiejś elementarnej, niesłychanie błogiej siły. Gdyby był Grońskim i czytał kiedy w życiu Lukrecjusza hymn do Wenus, byłby umiał siłę tę uświadomić i nazwać. Ale ponieważ był jeno dwudziestosiedmioletnim zdrowym szlachcicem, więc tylko pomyślał, że za taką chwilę, w której wolno by mu było przycisnąć do piersi całą podobną dziewczynę, warto by oddać Jastrząb, Rzęślewo — a nawet i życie.

      Ale tymczasem musiał wracać do rzęślewskiego ekonoma, który czekał w kancelarii z pilną sprawą. Rozmowa z nim trwała tak długo, że gdy Krzycki pojawił się znowu w salonie, młode panie odeszły już były do siebie, tak, że zastał tylko matkę, która czekała go umyślnie, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi, a z nią Grońskiego i Dołhańskiego, który grał sam ze sobą w bakarata.

      — Jakie nowiny? — zapytała pani Krzycka.

      — Zupełnie niedobre. Tylko niech się mama nie niepokoi, bo tu przecie Jastrząb, nie Rzęślewo — i ostatecznie możemy na to wszystko machnąć ręką. Ale swoją drogą tam się dzieją dziwne rzeczy i Kapuściński w każdym razie dobrze zrobił, że tu przyjechał...

      — Na Boga, któż to jest Kapuściński? — zawołał Dołhański wypuszczając monokl z oka.

      — Ekonom z Rzęślewa. Otóż powiada, że tam pojawiły się jakieś nieznane figury, podobno z Warszawy, i rządzą się jak szare gęsi po niebie. Wydają rozkazy, zwołują chłopów, burzą ich, przyrzekają im grunta, każą nawet zajmować inwentarze i obiecują, że w całej Polsce wkrótce tak będzie, jak w Rzęślewie...

      — A cóż chłopi? cóż chłopi? — przerwała pani Krzycka.

      — Jedni wierzą, drudzy nie wierzą. Niektórzy rozumniejsi próbowali się opierać, ale tym grożą po prostu śmiercią. Parobcy dworscy nie chcą już jednak słuchać Kapuścińskiego i powiadają, że tylko bydło będą paśli i karmili, ale żadnej innej roboty nie tkną. Kilkunastu komorników wybiera się już do lasu z siekierami i zapowiadają, że gajowych, jeśli będą bronili wrębu — pobiją. Kapuściński stracił zupełnie głowę i przyjechał do mnie, jako do jednego z egzekutorów testamentu, pytać o radę.

      — A tyś mu co poradził?

      — Ja, ponieważ mi oświadczył, że w Rzęślewie nie jest pewny życia, poradziłem mu przede wszystkim, by został na noc u nas w Jastrzębiu. Chciałem pierwej pogadać z matką i z wami, bo istotnie rada jest trudna i położenie ciężkie. Przecie taki stan rzeczy nie może się ostać i prędzej, później skrupi się wszystko na samych chłopach. Temu trzeba koniecznie zapobiec. Ja powiem otwarcie, że od dwóch dni myślałem o tym, czyby się kuratorstwa tej przyszłej szkoły i w ogóle praw rzęślewskich nie zrzec. Wahałem się tylko dlatego, że to służba publiczna, naprawdę jednak, to ja mam tyle do roboty w Jastrzębiu, że nie wiem, do czego pierwej ręki przyłożyć. Ale teraz skoro chodzi o to, by ratować chłopów, i skoro łączy się to z pewnym niebezpieczeństwem, to już się nie mogę cofnąć.

      — Ja będę się o ciebie bała, ale cię rozumiem — rzekła pani Krzycka.

      — Myślę więc, że przede wszystkim trzeba będzie zaraz jutro pojechać do Rzęślewa, ale jeśli tam nie znajdę żadnego posłuchu, to wówczas co?

      — Nie znajdziesz — rzekł Dołhański nie przestając rozdawać kart.

      — Jeśli pojedziesz, to ja pojadę z tobą — oświadczyła pani Krzycka.

      — Tego by tylko brakowało! Niechże mama pomyśli, że w takim razie byłbym okropnie skrępowany i na pewno