Wiry. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Wiry
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1556-3



Скачать книгу

w tej chwili huknął piorun, więc przytuliła się do mnie — może ze strachu. A ja pocałowałem ją w same usta — i dalibóg — miałem takie wrażenie, jakbym pocałował w pachnący kwiat; więc zrobiłem to drugi raz, trzeci i tak dalej, a ona nie oddała mi pierwszego pocałunku, a oddała któryś tam, dziesiąty, czy dwudziesty — a gdy burza przeszła i trzeba się było rozstać, miałem jej ramiona na szyi a jednocześnie policzek mokry od jej łez... Bo popłakiwała sobie, nie wiem, czy po utraconym wianku, czy dlatego, żem odchodził.

      Grońskiemu przyszła mimo woli na myśl piosenka obłąkanej Ofelii:

      On się zerwał, drzwi otworzył, wdziewa suknię ranną. Wpuścił pannę, lecz od niego nie wyszła już panną.

      A Krzycki mówił dalej:

      — Na odchodnym powiedziała mi, iż wie, że ja jestem panicz z Jastrzębia, że widywała mnie co niedziela w Rzęślewie i że patrzyła na mnie jak na cudowny obraz...

      — Ach, ty przecież jesteś przystojny do obrzydliwości — przerwał z pewną irytacją Groński.

      — Ba! mam już trzy, albo cztery siwe włosy.

      — Zapewne od urodzenia. Jak często widywaliście się potem?

      — Zanim odszedłem, zapytałem ją, czy następnego wieczora będzie się mogła wymknąć. Odpowiedziała, że tak, ponieważ wieczorami zbiera zawsze blichujące się płótno z łąki, z obawy, by kto nie ukradł, a przy tym latem sypia nie z tatusiami w chałupie, ale w stodole, na sianie. I schodziliśmy się już potem codziennie. Ja musiałem się ukrywać przed stróżami nocnymi, więc wykradałem się przez okno do ogrodu, choć to była niepotrzebna ostrożność, bo stróże spali tak, że raz jednemu zabrałem trąbę i kij. Zabawne też było i to, że z Hanką widywaliśmy się tylko w nocy i że właściwie nie wiedziałem nigdy dobrze, jak ona wygląda, chociaż przy księżycu wydawała mi się ładna.

      — A w kościele?

      — Nasza ławka kolatorska jest blisko ołtarza, a dziewczęta klęczą w głębi. Tyle tam takich samych czerwonych i żółtych chustek, tyle ponatykanych w nie kwiatów, że trudno coś odróżnić. Chwilami zdawało mi się, że ją z daleka widzę, ale dokładnie nie mogłem się nigdy przypatrzeć. Wakacje skończyły się też wkrótce, a gdym na następne przyjechał, Skibowie już wyemigrowali.

      — Nie pożegnałeś się z nią?

      — Wyznaję, że nie. Wolałem tego uniknąć.

      — A nie zatęskniłeś do niej nigdy?

      — Owszem. W Warszawie tęskniłem do niej ogromnie — i przez pierwszy miesiąc byłem w niej po prostu zakochany. Po powrocie do Jastrzębia, gdym znowu zobaczył młyn — także, ale jednocześnie rad już byłem, że wszystko jak w wodę wpadło i że matka o niczym się nie dowie!

      Tak rozmawiając skręcili z bocznej drogi na aleję prowadzącą do dworu, którego niskie światła w odległości mniej więcej wiorsty to błyskały poprzez gałęzie lip, to chowały się, przesłonięte gęstwiną liści. Noc już zrobiła się zupełna, gwiaździsta i pogodna. Było jednak dość ciemno, bo księżyc jeszcze nie zeszedł i tylko miedziana poświata na wschodniej stronie nieba zwiastowała, że zejdzie lada chwila. Nie było żadnego wiatru. Wielkie nocne milczenie przerywały tylko ledwie dosłyszalne poszczekiwania psów w dalekiej, uśpionej wsi. Groński i Krzycki poczęli mimo woli mówić ciszej. Jednakże nie wszystko spało, bo o kilkaset kroków od alei migotało na łące nad rzeką ognisko.

      — To chłopi konie pasą i łapią przy świetle łuczywa raki — rzekł Krzycki. — Słyszę nawet, że jeden odjeżdża.

      Jakoż w tej samej chwili dał się słyszeć na łące zgłuszony przez trawę tętent kopyt końskich, a prawie zaraz potem rozległ się donośny głos drugiego pastucha, który wśród ciszy nocnej wołał przeciągle za odjeżdżającym:

      — Wojtek!... A przywieź ta i więcej szczypek, bo mi nie starczy!

      Nocny jeździec, wyjechawszy na drogę, przesunął się niebawem jak cień koło rozmawiających, jednakże poznał widocznie młodego dziedzica, gdyż mijając zdjął czapkę i ozwał się:

      — Niech będzie pochwalony!

      — Na wieki wieków!

      I czas jakiś szli w milczeniu.

      Krzycki począł pogwizdywać z cicha, to wołać na psa, lecz Groński, który rozmyślał ciągle nad tym, co się stało we młynie, rzekł:

      — Czy wiesz, że gdybyś ty był na przykład Anglikiem, to wasza sielanka skończyłaby się prawdopodobnie inaczej — i miałbyś czyste wspomnienie na całe życie, w którym byłaby ogromna poezja...

      — My mniej jadamy ryb, więc mamy inny temperament niż Anglicy, a co do poezji, może jej trochę i tak było...

      — Nie tyle inny temperament, ile inny obyczaj, a w nim więcej folgi... Oni mają dusze zdrowsze, a zarazem samodzielniejsze i nie zapożyczają moralności z francuskich książek...

      Po czym zamyślił się przez chwilę i następnie mówił dalej:

      — Ty powiadasz, że w waszym stosunku było i tak trochę poezji. Zapewne! — ale patrząc tylko od strony Hanki, nie od twojej. W niej istotnie jest coś poetycznego, albowiem wnosząc z twoich własnych słów, to ona kochała cię prawdziwie.

      — To z pewnością — przerwał Krzycki. — Kto wie, czy kiedykolwiek w życiu będę tak kochany.

      — Ja też myślę, że nie. I dlatego dziwię się, że ten kamień tak wpadł w toń twojej niepamięci i że się po nim tak wszystko w tobie wygładziło.

      Krzyckiego dotknęły nieco te słowa, więc odrzekł:

      — Otwarcie mówiąc, to ja panu opowiedziałem to wszystko tylko w tym celu, by wytłumaczyć, dlaczego nie przyjmuję zapisu — i w naiwności duszy myślałem, że mnie pan pochwali. A pan wyszukuje tylko na mnie miejsc bolących. Jużci wolałbym ostatecznie, żeby się to nie było stało — ale skoro się stało, to lepiej mi o tym nie myśleć. Bo gdybym ja miał tyle milionów, ile po wsiach znajdzie się co rok zbałamuconych dziewczyn, to bym nie tylko Rzęslewo, ale pół powiatu zakupił. Mogę jednak pana zapewnić, że ani one same nie patrzą na to, jak na tragedię, ani też rzecz nie kończy się nieszczęściem. Byłoby też po prostu śmieszne, gdybym to brał więcej do serca niż Hanka, która prawdopodobnie wcale tego do serca nie brała i... nie bierze.

      — Skąd to wiesz?

      — Bo tak zwykle bywa. A gdyby zresztą było przeciwnie, to cóż zrobię? Przecie nie pojadę szukać jej za oceanem. W książce wyglądałoby to może bardzo romantycznie, ale w rzeczywistości — mam gospodarstwo, którego nie porzucę, i rodzinę, której mi nie wolno poświęcić. Taka Hanka, której, mówiąc nawiasem, trochę mi pan zakwasił wspomnienie, może być najpoczciwsza dziewczyna, ale ożenić się — przecie z nią nie ożenię, więc koniec końców, co mogę zrobić?

      — Nie wiem. Ale musisz się chyba zgodzić, że jest pewien moralny niesmak w takim położeniu, w którym człowiek po spełnionej winie pyta następnie siebie lub drugich: co mogę zrobić?

      — O, to tylko facon de parler — odpowiedział Krzycki — albowiem w gruncie rzeczy wiem doskonale. Porobię ogłoszenia i na tym się wszystko skończy. Pokutę, którą mi ksiądz w swoim czasie zadał, odprawiłem i więcej pokutować nie myślę i nie będę.

      A na to Groński:

      — Sero molunt deorum molae. Rozumiesz, co to po polsku znaczy?

      — Objąwszy gospodarstwo w Jastrzębiu, posiałem moją łacinę na jego polach — ale nie wzeszła!

      —