KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso

Читать онлайн.
Название KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?
Автор произведения Guillaume Musso
Жанр Любовно-фантастические романы
Серия
Издательство Любовно-фантастические романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-254-8



Скачать книгу

podkreślanie ich piękna, czyż nie wynaturzono ich i nie działano na ich zgubę? W ciągu jednego roku obraz narażony był na tyle światła, na ile kiedyś potrzebowałby pięćdziesięciu lat ekspozycji. Dzieła wypalały swoją duszę, traciły głębię, umierały.

      Archibald wszedł do pierwszej sali poświęconej Paulowi Cézanne’owi. Od ponad dwudziestu lat odwiedził dziesiątki muzeów, miał w rękach największe dzieła sztuki… Mimo to za każdym razem odczuwał te same emocje, w kontakcie z geniuszem przechodził go ten sam dreszcz. W pomieszczeniu, do którego wszedł, znajdowały się jedne z najpiękniejszych obrazów Cézanne’a: Wielkie kąpiące się, Grający w karty, Góra Sainte Victoire…

      Z trudem wyrwał się z zamyślenia. Wyciągnął zza pasa cienki pręt z tytanu, który mocno przykręcił do ściany oddzielającej tę salę od następnej.

      To nie dla Paula Cézanne’a włamał się do muzeum.

      *

      Martin zgniótł obcasem niedopałek papierosa i wrócił do samochodu. Nie wolno mu było zwracać na siebie uwagi. Ostatnie dziesięć lat pracy w policji nauczyły go, że nawet najgenialniejszy przestępca w końcu popełni błąd. Taka jest natura ludzka: wcześniej czy później zbytnia wiara w siebie powoduje poluzowanie dyscypliny, a to z kolei prowadzi do popełnienia błędu, nawet maleńkiego, ale takiego, który wystarczy, aby zaprowadzić was za kratki. Tymczasem Archibald w ciągu ostatnich miesięcy przeszedł samego siebie z powodu serii włamań, jakich nigdy jeszcze nie widział świat sztuki: między innymi wyniósł z Ermitażu w Petersburgu Taniec Matisse’a, z Morgan Library w Nowym Jorku wykradł bezcenny rękopis partytury Mozarta, w Londynie ukradł wspaniały akt pędzla Modiglianiego… A jakieś trzy miesiące wcześniej spędzającego weekend na swoim jachcie miliardera rosyjskiego Iwana Wołyńskiego spotkała niemiła niespodzianka: ukradziono mu Nº666 Jacksona Pollocka, który kosztował go prawie dziewięćdziesiąt milionów dolarów na aukcji w Sotheby’s. Kradzież ta wyjątkowo zirytowała miliardera, bo, jak mówiono, nabył ten obraz w prezencie dla swojej nowej, młodej wybranki.

      Martin zapalił światło podsufitki w samochodzie i wyjął z kieszeni mały notes z atłasową okładką, w którym sporządził listę ostatnich kradzieży Archibalda:

DATA KRADZIEŻY TYTUŁ OBRAZU AUTOR DATA ŚMIERCI AUTORA
3 listopada Taniec MATISSE 3 listopada 1954
5 grudnia Rękopis partytury MOZART 5 grudnia 1791
24 stycznia Akt kobiecy MODIGLIANI 24 stycznia 1920
6 lutego Portret AdeliBloch-Bauer KLIMT 6 lutego 1918
8 kwietnia Żebrak PICASSO 8 kwietnia 1973
16 kwietnia Maya naga GOYA 16 kwietnia 1828
28 kwietnia Tryptyk pośmiertny BACON 28 kwietnia 1992

      Zgodność dat rzucała się w oczy. To nie mógł być przypadek. Archibald McLean niczym seryjny morderca uderzał według konkretnego modus operandi. Jakby w celu oddania hołdu artystom, których wielbił, organizował kradzieże ich dzieł w rocznicę ich śmierci. Zarozumiałość czy też jeszcze jeden sposób drażnienia się z policją i konstruowania własnej legendy – każdy rabunek podpisywał wizytówką z rysunkiem Krzyża Południa. To był zdecydowanie ktoś wyjątkowy.

      Kiedy Martin zorientował się, że Archibald działa według konkretnej metody, w pierwszym odruchu postanowił sprawdzić zapiski Interpolu. Okazało się, że nikt jeszcze tego nie odkrył. Najwyraźniej był jedynym detektywem, który zauważył, że istnieje związek między datami kradzieży a datami śmierci autorów skradzionych dzieł. Beaumont nie był pewien, czy powinien zawiadomić swego zwierzchnika, podpułkownika Loiseaux, szefa CBWPZ. W końcu jednak postanowił zachować tę informację dla siebie i zacząć działać samemu. Czyżby uległ grzechowi pychy? Z pewnością trochę, ale w grę wchodził również jego charakter: był samotnikiem, niezbyt dobrze czuł się w grupie i niechętnie w niej pracował. Najlepsze wyniki osiągał, prowadząc dochodzenie według swojej metody. I to właśnie zamierzał uczynić dzisiejszego wieczoru. Chciał zrobić prezent szefowi CBWPZ i złapać Archibalda na gorącym uczynku. Oczywiście, tak jak zawsze, podpułkownik Loiseaux i jego koledzy nie będą zwlekali z przywłaszczeniem sobie tej zasługi, ale Martin miał to w nosie. Nie po to wstąpił do policji, żeby szukać zaszczytów i uznania.

      Opuścił szybę swego starego kabrioletu. W powietrzu wyczuwało się napięcie, noc była pełna gróźb i obietnic. Bardzo wysoko w oknach muzeum widać było monumentalne żyrandole, pozostałości po dawnym przepychu.

      Martin popatrzył na zegarek, starą, nieomal zabytkową omegę speedmastera, prezent od byłej przyjaciółki, która od dawna znikła z jego życia.

      Od kilku godzin był już 29 lipca.

      Rocznica śmierci Vincenta van Gogha.

      *

      – Najlepsze życzenia urodzinowe! – rzucił Archibald, wchodząc do kolejnej sali, w której wystawiono niektóre z najsławniejszych obrazów malarza: Sjesta, Portret doktora Gacheta, Kościół w Auver sur Oise…

      Zrobił kilka kroków do przodu i stanął przed jednym z najbardziej znanych autoportretów artysty. W aureoli tajemniczych wibracji dzieło miało w sobie coś z zaświatów, jego główne kolory – turkusowy i zieleń absyntowa – fosforyzowały w mroku.

      Van Gogh z portretu w złoconych ramach rzucał na Archibalda ukośne spojrzenie, nieruchome, niepokojące. Spojrzenie, które jednocześnie szło za Archibaldem i uciekało przed nim. Gwałtowne uderzenia pędzla ukazywały ostre rysy wymizerowanej twarzy. Pomarańczowe włosy i ognista broda pożerały twarz malarza jak płomienie, wirując w tle niczym urojone arabeski.

      Archibald wbił wzrok w portret.

      Van Gogh, podobnie jak Rembrandt czy Picasso, często malował siebie samego. Wizerunki te, powstające jeden po drugim, malowane w niepowtarzalnym stylu, odzwierciedlały wręcz obsesyjne poszukiwania siebie samego. Obliczono i spisano ponad czterdzieści autoportretów van Gogha: bezlitosnych lustrzanych odbić, które pozwalały obserwować rozwój jego choroby i wewnętrznego chaosu. Do autoportretu, na który patrzył Archibald, malarz był bardzo przywiązany. Może dlatego, że namalował go podczas pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Saint Rémy de Provence, niecały rok przed popełnieniem samobójstwa, podczas jednego z bardziej bolesnych, ale najbardziej płodnych okresów swego twórczego życia.

      Archibald współczuł malarzowi, którego wymęczona twarz bardzo go poruszyła. Tego wieczoru zobaczył w portrecie kogoś samotnego tak jak on.

      Obraz ten mógł ukraść już dziesięć albo dwadzieścia lat temu. Ale wolał zaczekać na dzisiejszą noc. To będzie apogeum jego złodziejskiej kariery.

      Piętro niżej rozległ się odgłos kroków, ale Archibald nie mógł oderwać oczu od wzroku holenderskiego malarza, zahipnotyzowany geniuszem, który w pewien sposób zatriumfował nad jego szaleństwem.

      Pytania stawiane przez van Gogha na płótnach jego autoportretów kazały Archibaldowi zastanowić się nad własną egzystencją. Kim był naprawdę? Czy w decydujących momentach życia podejmował słuszne decyzje? Czemu ma poświęcić resztę życia? A zwłaszcza zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie go stać na to, aby zrobić pierwszy krok w kierunku jedynej kobiety, która naprawdę się dla niego liczyła, i poprosić ją o wybaczenie?

      – No, Vincencie? Zabieramy się do roboty? – spytał, patrząc na obraz.

      Z powodu gry świateł wzrok van Gogha jakby zabłysnął silniej. Archibald zdecydował się potraktować to jako przyzwolenie.

      – No to przygotuj się. Będzie trochę trzęsło! – uprzedził, zdejmując obraz ze ściany.

      W tym samym momencie rozdzwonił się alarm. Ostry