Название | KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE? |
---|---|
Автор произведения | Guillaume Musso |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8215-254-8 |
O szóstej zamykają lokal. Martin wychodzi ostatni.
Jest już na ulicy, ale jeszcze myśli, że Gabrielle może przyjść.
Tymczasem…
*
San Francisco, 15.00
Ze ściśniętym sercem Gabrielle idzie po plaży w stronę oceanu. Pogoda odzwierciedla jej nastrój: Golden Gate ginie we mgle, nad Alcatraz wiszą ciężkie chmury i wieje silny wiatr. Żeby nie było jej tak zimno, otuliła się płaszczem od Martina.
Siada po turecku na piasku i wyjmuje z torby plik listów od niego. Czyta powtórnie niektóre fragmenty. Kiedy myślę o Tobie, serce bije mi szybciej. Chciałbym, żebyś tu była, żebyś weszła w moją noc. Chciałbym zamknąć oczy, otworzyć je i zobaczyć Cię… Gabrielle wyjmuje z koperty drobne upominki od niego: czterolistną koniczynę, szarotkę, stare czarno-białe zdjęcie Jean Seberg i Jeana-Paula Belmondo w filmie Do utraty tchu…
Wie dobrze, że połączyło ich coś wyjątkowego. Powstała między nimi silna więź. Na podobne porozumienie z drugą osobą nie ma co liczyć. Wyobraża sobie Nowy Jork i czekającego na nią Martina, w tej kawiarni, gdzie mieli się spotkać. Myśli o nim i płacze.
*
W Nowym Jorku kawiarnia jest zamknięta od pół godziny, ale Martin stoi nieruchomo, trzęsąc się z zimna, i wciąż czeka. W tym momencie nie wie, co naprawdę czuje do niego Gabrielle. Nie wie, jakim zbawieniem był dla niej związek z nim, nie wie, jak bardzo potrzebowała jego uczucia, nie wie, jak była zagubiona i rozbita, zanim go poznała. Nie wie, jaką był dla niej podporą w bardzo trudnym momencie…
*
W San Francisco Gabrielle nadal stoi na plaży, ale zaczyna padać deszcz. Z daleka słychać ponury sygnał organów wodnych1, który wibruje przy akompaniamencie fal wpływających w ich kamienne korytarze. Gabrielle wstaje i idzie do tramwaju, który jedzie w górę stromego wzniesienia Fillmore Street. Jak automat jedzie tą trasą, która prowadzi ją do miejsca położonego o dwie przecznice za Grace Cathedral, do Lenox Medical Center.
Owinięta płaszczem Martina przechodzi przez kilka automatycznych drzwi. Mimo świątecznych dekoracji w oświetlonym mdłym światłem holu panuje atmosfera smutku.
Doktor Elliott Cooper, który stoi przy automacie z napojami, poznaje Gabrielle i domyśla się, że dziewczyna musiała płakać.
– Dzień dobry, Gabrielle! – mówi, starając się uśmiechem dodać jej animuszu.
– Dzień dobry, panie doktorze.
*
Martin czekał na Gabrielle do dwudziestej trzeciej, samotny w lodowatą noc. Płomień w sercu wypalił mu się do końca i ogarnął go wstyd. Wstydzi się, że z sercem na dłoni, pełen młodzieńczego entuzjazmu, tak naiwnie się odsłonił.
Postawił wszystko na jedną kartę i przegrał.
Błądzi więc teraz po mieście: po Czterdziestej Drugiej Ulicy, po barach, knajpach, pije, zawiera ryzykowne znajomości. Tej zimy Nowy Jork jest jeszcze Nowym Jorkiem. Nie tym Warhola czy Velvet Underground, ale również nie tym aseptycznym Nowym Jorkiem, którym stanie się parę lat później. Jest to wciąż miasto niebezpieczne, miasto półświatka dla tego, kto wypuści na wolność swoje demony.
Tej nocy po raz pierwszy spojrzenie Martina staje się posępne i bezlitosne.
Nigdy nie zostanie pisarzem. Będzie policjantem, będzie myśliwym.
Tej nocy utracił nie tylko miłość.
Utracił również nadzieję.
*
No i tak.
To jest historia o prawdziwym życiu.
Historia mężczyzny i kobiety, którzy biegną ku sobie.
Wszystko zaczęło się od pocałunku pewnego letniego poranka pod niebem San Francisco.
Wszystko prawie się skończyło pewnej wigilijnej nocy w nowojorskim barze i w klinice kalifornijskiej.
Minęły lata…
2
Najwięksi złodzieje…
Z tego samego powodu kogoś się kocha, co nienawidzi.
RUSSELL BANKS
Paryż, lewy brzeg Sekwany,
29 lipca, 03.00
Złodziej
Była letnia noc.
Na dachach muzeum Orsay jakiś cień ukradkiem wślizgnął się za jeden z kominów. Przez chwilę sylwetka jego pojawiła się w poświacie księżyca.
Ubrany w ciemny kombinezon Archibald McLean przyczepił do specjalnego urządzenia przy pasku dwie liny. Poprawił czarną wełnianą kominiarkę wsuniętą na pomazaną na ciemno twarz. Oczy miał błyszczące. Przypiął plecak i popatrzył na rozciągające się w dole miasto. Z dachu słynnego muzeum był przepiękny widok na zabytki prawego brzegu Sekwany: wielki pałac Luwru uginał się pod zdobiącymi go rzeźbami, bazylika Sacré Coeur górowała nad miastem niczym gigantyczna beza, dach Grand Palais przysłaniał diabelski młyn ustawiony w lunaparku w Ogrodzie Tuileries, w oddali błyszczała zielonozłota kopuła opery Garniera. Widok stolicy nocą nadawał miastu walor ponadczasowy. To był Paryż Arsena Lupina, Paryż Upiora z opery.
Archibald naciągnął specjalne rękawiczki, zrobił kilka ćwiczeń rozciągających mięśnie i rozwinął linę wzdłuż kamiennej ściany budynku. Zadanie, które czekało go tego wieczoru, było trudne i ryzykowne, ale tym bardziej kuszące.
Policjant
To szaleństwo! – pomyślał ukryty w samochodzie kapitan policji Martin Beaumont obserwujący przez lornetkę Archibalda McLeana, najsłynniejszego współczesnego złodzieja obrazów, którego śledził już od ponad trzech lat.
Martin był podekscytowany. Tego wieczoru miał wziąć udział w aresztowaniu złodzieja, jakiego policjant spotyka w życiu tylko raz. Bardzo długo wyczekiwał tej chwili. Wielokrotnie ją sobie wyobrażał. Ten wyczyn wzbudzi zazdrość zarówno Interpolu, jak i wszystkich prywatnych detektywów wynajętych przez miliarderów, których Archibald okradł.
Martin wyregulował lornetkę, żeby wyostrzyć obraz. Nieuchwytny cień Archibalda wreszcie stał się zauważalny. Z bijącym sercem Martin patrzył, jak złodziej zrzuca linę z dachu i ześlizguje się wzdłuż ściany muzeum, aby dotrzeć do dwóch ogromnych zegarów wbudowanych w elewację budynku od strony Sekwany.
Przez chwilę miał nadzieję, że zobaczy twarz Archibalda, lecz ten stał zwrócony plecami do niego i był zbyt daleko. Nie do wiary, ale przez dwadzieścia pięć lat jego „działalności” nikt nigdy nie widział jego twarzy…
*
Archibald zawisł nieruchomo przed wewnętrzną częścią szklanego zegara, z którego padało blade światło. Przylepiony do tarczy o siedmiometrowej średnicy czuł, jak czas go pogania. Wiedział, że w każdej chwili może zostać zauważony. Spojrzał w dół. Nabrzeża Sekwany były spokojne, ale nie wyludnione. Co jakiś czas przejeżdżała taksówka, zauważył też kilku nocnych spacerowiczów oraz ludzi wracających do domu po nocnych atrakcjach.
Nie spiesząc się, uchwycił wystającą kamienną krawędź i odpiął od pasa kółko z diamentowymi zębami. Szybkim, szerokim i spokojnym ruchem zarysował szybę tam, gdzie mosiężny stelaż nachodził na siebie, zaznaczając godzinę szóstą. Tak jak oczekiwał, kółko jedynie zadrapało szkło, rysując maleńki okrąg. Archibald zamocował w nim potrójne przyssawki, po czym wziął aluminiowy cylinder długości latarki ręcznej, którym zręcznym i pewnym ruchem kilkakrotnie przeprowadził