Название | KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE? |
---|---|
Автор произведения | Guillaume Musso |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8215-254-8 |
Kochają się.
Przytulają do siebie w księgarniach na uliczkach Berkeley, gdzie panuje wciąż atmosfera cyganerii.
W kinie na Reid Street niewiele dociera do nich z akcji z wyświetlanego właśnie Leaving Las Vegas, tak zajęci są pocałunkami i pieszczotami.
Podobnie w restauracyjce przy ogromnym hawajskim hamburgerze z ananasem i butelce wina.
Są w sobie zakochani.
Wygłupiają się, zachowują jak dzieci, gnają po plaży, trzymając się za ręce.
Są w sobie zakochani.
W pokoju w akademiku on improwizuje dla niej na gitarze nową wersję Walca na tysiąc taktów Jacques’a Brela. Ona tańczy, najpierw wolno, rozmarzona, potem coraz szybciej, wirując jak derwisz z wyciągniętymi w górę ramionami, a dłońmi zwróconymi wewnętrzną stroną ku niebu.
On porzuca gitarę i przyłącza się do jej transu. Wirują i przewracają się na ziemię jak puszczony w ruch dziecięcy bąk…
Kochają się…
Wiszą w powietrzu… Fruną…
Są Bogiem, aniołami, są sami, jedyni.
Świat wokół znika, staje się dekoracją w teatrze tylko dla nich stworzonym.
Są zakochani.
Ta miłość jest ich krwią.
Ich alkoholem.
Ich jest ten moment, ich cała wieczność.
Jednocześnie czują strach.
Strach przed uzależnieniem się od siebie.
Strach, że zabraknie im powietrza.
Oczywistość. Konsternacja.
Grom. Unicestwienie.
Najpiękniejsza z wiosen, najgwałtowniejsza z burz.
Ale są w sobie tak zakochani…
*
Ona go kocha.
W środku nocy.
W samochodzie, na parkingu w Tenderloin, niebezpiecznej dzielnicy miasta. Z radia rozbrzmiewa wibrujący dźwięk gangsta rapu i piosenki Smells Like Teen Spirit.
Nieważne ryzyko, nieważne, że w każdej chwili w świetle reflektorów mogą zostać zaatakowani przez członków jakiegoś gangu albo zaskoczeni przez patrol policji.
Tamto spełnienie na parkingu to nie romantyczne zaloty, ukradkowe spojrzenia czy bukiet róż. To druga strona miłości, to jak przypalenie rozżarzonym metalowym prętem, które wyrywa więcej, niż ofiarowuje. Tamtej nocy to dawka narkotyku, zachłyśnięcie się narkomana. Gabrielle chce mu pokazać swoją inną, nie tak gładką stronę pozornie romantycznego portretu. Pęknięcie, rysę, dwudziestą czwartą klatkę. Chce się przekonać, czy on pójdzie tam za nią, czy też zostawi ją samą.
Tamtej nocy nie jest jego ukochaną, jest jego kochanką.
Because the night belongs to lovers.
Because the night belongs to us.
*
On ją kocha.
Kocha ją czule.
Na plaży, rankiem.
Zasnęła na jego płaszczu. Położył głowę na jej brzuchu.
Młodzi kochankowie, pieszczeni letnim wiatrem, w różowym świetle kalifornijskiego nieba.
Zmęczeni miłością, serca mają złączone, sklejone. Małe radio stojące obok na piasku nadaje starą balladę.
*
8 września 1995, 09.00
Lotnisko w San Francisco
Koniec snu.
Oboje stoją w holu lotniska, pośród tłumu, w hałasie.
Rzeczywistość w końcu wygrała pojedynek z iluzją ponadczasowego uczucia.
Szok jest brutalny. Boli.
Martin szuka wzroku Gabrielle. Tego ranka z oczu opadły mu złote łuski. Nie wiedzą, co mają sobie powiedzieć. Obejmują się gorączkowo, wczepiają w siebie, każde z nich stara się znaleźć w tym drugim siłę, której mu brak. W tej grze Gabrielle jest silniejsza. Ona wiedziała, że dni szczęścia wykrada losowi, podczas gdy on myślał, że szczęście będzie trwało wiecznie.
Ale to jej jest zimno. Martin zdejmuje więc płaszcz z moleskinu i okrywa jej ramiona. Na początku ona odmawia w stylu: „jestem odporna”, „wcale mnie marznę”, ale on naciska, widzi, że dziewczyna trzęsie się z zimna. Teraz ona zdejmuje z szyi srebrny łańcuszek z maleńkim Krzyżem Południa i daje mu go do ręki.
Po raz ostatni wzywają pasażerów do samolotu. Teraz już naprawdę muszą się rozstać.
Po raz setny Martin pyta Gabrielle:
– Ten twój chłopak, który jest teraz w Europie… Kochasz go?
Gabrielle jak zwykle przy tym pytaniu zamyka mu usta palcem i nie patrzy na niego.
Obie sylwetki odklejają się od siebie. Martin idzie w kierunku terminalu odlotów, nie spuszczając Gabrielle z oczu.
*
9 września, Paryż
Lotnisko Charles’a de Gaulle’a
Po dwóch międzylądowaniach i wielu opóźnieniach lot Aer Lingus ląduje na Roissy pod wieczór. W San Francisco było jeszcze lato. W Paryżu jest już jesień. Niebo ciemne, brudne. Skonsternowany, z oczami czerwonymi od niewyspania Martin czeka na swój bagaż. Na ekranie telewizora jakaś blondyna po liftingu krzyczy: „Bóg dał mi wiarę!”. Jeszcze tego ranka Martin był w Ameryce Clintona, a wieczorem jest już we Francji Chiraca. I nienawidzi swej ojczyzny, bo nie jest to ojczyzna Gabrielle.
Bierze walizkę i gitarę, po czym rusza w długą podróż do domu: najpierw RER-em linii B do stacji Châtelet-Les-Halles, potem RER-em linii D w kierunku Corbeil-Essonnes, żeby dotrzeć do Évry, a potem autobusem jadącym do osiedla Piramidy. Chciałby, żeby muzyka odcięła go od codzienności, ale baterie w walkmanie dawno się wyczerpały. Martin jest spłoszony, zdezorientowany, czuje się tak, jakby ktoś wstrzyknął mu truciznę do serca. Po pewnym czasie uświadamia sobie, że po policzkach płyną mu łzy i że głupie typy obok gapią się i wyśmiewają z niego. Stara się opanować: lepiej nie okazywać słabości, jeśli siedzi się w autobusie jadącym w kierunku Piramid. Odwraca więc głowę i po raz pierwszy uświadamia sobie, że tej nocy nie będzie przy nim Gabrielle.
I łzy płyną z podwójną siłą.
*
Północ.
Martin wychodzi z pokoiku, który zajmuje w mieszkaniu komunalnym należącym do jego dziadków.
Winda nie działa. Trzeba zejść pieszo z dziewiątego piętra. Skrzynki na listy powyrywane, na klatce ktoś się awanturuje. Tutaj nic się nie zmieniło od jego wyjazdu.
Przez pół godziny szuka budki telefonicznej, która nie byłaby zdewastowana, po czym wsuwa do otworu kartę na pięćdziesiąt jednostek i wykręca numer na drugim kontynencie.
*
W odległym o dwanaście tysięcy kilometrów San Francisco jest wpół do pierwszej po południu. W kafejce na terenie kampusu Berkeley dzwoni telefon…
*
49, 48, 47…
Z żołądkiem związanym w supeł Martin zamyka oczy i mówi:
– Gabrielle? To ja. Stawiam się wiernie jak zwykle w południe.
Gabrielle najpierw uśmiecha się, bo jest zaskoczona i szczęśliwa, a potem płacze, bo to rozstanie jest męką.
38,